W 1965 roku na konferencji w Orlando, Walt Disney zaprezentował światu projekt lepszego jutra. EPCOT, czyli Experimental Prototype Community of Tomorrow miało być lekarstwem na wszystkie problemy Ameryki. Przede wszystkim na ten jeden konkretny, związany z największymi miastami kraju, borykającymi się z coraz większą przestępczością. Ta 100 milionowa inwestycja, o powierzchni dwóch Manhattanów miała zawierać w sobie nie tylko park rozrywki podobny do tego jaki znajdował się w Kalifornii, lecz również lotnisko, strefę industrialną oraz co najważniejsze, miasto przyszłości. Disney zaprezentował utopię. Skrawek nieba w którym 20 tys. mieszkańców mogłoby żyć jak w bajce, pośród uliczek inspirowanych najwspanialszymi miastami świata, bez korków i smrodu spalin. Gdzie najnowsze technologie rozwiązywałyby wszelkie problemy, a każdy dzień dążyłby do tego, by w następnym żyło się lepiej. Niestety Walt Disney zmarł niespełna rok po konferencji, a śmiałe plany krainy jutra odeszły wraz z nim. Teren zakupiony pod Orlando został wykorzystany znacznie skromniej. Stał się kolejnym parkiem rozrywki, Disneylandem 2.0. W którym owszem zainwestowano dość sporo w nowe technologie, ale który nie miał w sobie nic ze wzniosłych planów założyciela imperium Myszki Miki. Mało kto w tej chwili pamięta, że tak dobrze znane Amerykanom centrum rozrywki miało swój początek w planie na wyleczenie tego kraju z jego miejskich problemów. I że plan ten, zaprezentowany przez Disneya wiele lat temu w Orlando posiada zaskakująco znajomy kryptonim - The Florida Project.

To żaden przypadek że 60 lat później Sean Baker nazwał tak swój film o biednej Ameryce na obrzeżach niedoszłego marzenia Disneya. Ukazuje życie i problemy amerykańskiej biedoty zamieszkałej w bezpośrednim sąsiedztwie jednej z największych atrakcji w Stanach Zjednoczonych. Robi to jednak z lekkością komedii, porzucając standardową dla tego typu opowieści retorykę, mającą pokazać: jak bardzo bohaterowie mają źle i jak mocno gotowi są na wszystko, by tylko wyrwać się z tego świata. Baker nie musi nikogo przekonywać o tragedii swoich postaci. Zakłada, że sami ją dostrzeżemy, mimo iż przez niemal cały film jesteśmy prowadzeni przez sześcioletnia dziewczynkę.

Moonie, bo tak na imię ma nasza główna bohaterka zamieszkuje w jednym z wielu moteli o baśniowych nazwach, które w swej strukturze zupełnie nie przypominają baśni. Pełne są ludzi, na pierwszy rzut oka przypominających takich, którzy przegrali swoje życie. Czy to mężczyzna, który przez chorobę stracił dom. Czy też kobieta, której wydaje się że jest żoną Jezusa. A jednak w tym obrazie Bakera, skąpanym w pastelowych barwach istnieje pewna baśniowość. Reżyser pozwala nam odkrywać ten osobliwy świat wraz z sześciolatką i jej przyjaciółmi, towarzysząc w jej codziennych przygodach. Nie ważne, czy chodzi o żebranie o drobne na lody, wyprawę na opuszczone osiedle, czy też piknik na pniu przewróconego drzewa. Wszystko przesycone jest emocjami. Każdy posiłek mamy ochotę jeść razem z Moonie, do każdej piosenki tańczyć jak ona, wreszcie uśmiechać się na jej kolejny wybryk, który najpewniej ujdzie jej na sucho. Bo taki jest jej świat.

Przynajmniej taki wydaje się na pierwszy rzut oka. Bo pod tą kolorowa powłoką, fajerwerkami na parkingu, safari i nocowaniem u przyjaciółki, kryje się gorzka rzeczywistość. Która dyskretnie spogląda na nas z rogu ekranu. I mam wrażenie, że właśnie o to chodziło. O te ukradkowe spojrzenia w stronę widza, bez zbytniego przerysowania sytuacji, która przecież i tak jest już zła. I nikt tego nie podważa. Reżyser sprawia wrażenie, jakby nie chciał na pierwszym miejscu stawiać społecznego komentarza. Nie ma zamiaru bawić się w Boga, prezentować nam kolejnej utopijnej wizji mającej uleczyć problemy ludzkości. Sean Baker stawia na autentyczne relacje tworzące ten niezwykły mikroświat bohaterów. Pozwala po prostu spędzić nam gorące lato wraz z tymi dzieciakami, bez zbędnego martwienia się o trzy aktowa fabułę, którą mamy przed sobą. Bo przecież lato nigdy nie miało trzy aktowej fabuły.

Ten film żyje dzięki postaciom. Które z jednej strony są na wskroś wyjątkowe, z drugiej jednak na tyle uniwersalne, że można ich historię przełożyć na to, co dzieje się naprawdę na przedmieściach Orlando. W tym świecie nie tylko dzieci są dziećmi. Mamy wrażenie, że również dorośli nie dojrzali do swojej roli. Uporczywie próbują przedłużyć okres niekonfrontowania się z przykra rzeczywistością, o czym przekonują nas drobne gesty i sceny świadczące o ich bezradności. W tym świecie nic nie można już zmienić. Wszyscy mkną do przodu, lecz przy okazji coraz bardziej w dół. I jest to tak oczywiste, że nikt już się temu nie dziwi. Bohaterowie tak długo żyją w takiej rzeczywistości, iż nie zdają sobie sprawy z istnienia błędnego koła, w które wpadli i z którego prawdopodobnie nie zdołają się już wydostać. A mimo to, w tym otoczeniu pełnym - można by bez ogródek powiedzieć - patologii, nadal istnieją relacje, na które patrzymy z niejaką nostalgią. Każda z postaci, nie ważne jak głęboko tkwi w przysłowiowym gównie, wciąż zdolna jest do wzajemnego dbania o siebie, przyjaźni czy nawet miłości. Ta ostatnia mimo, iż wydaje się nieco wyszczerbiona przez okoliczności, nadal jest piękna. I co najważniejsze jest najlepszą z możliwych odmian, bo wydaje się na wskroś prawdziwa.

Jest coś chyba w tej prawdzie, a raczej w tym jak Baker ją postrzega. Przeplatając drżącą wraz z ręką kamerę z poetyckimi szerokimi planami. Obrazując świat z obiektywem zawieszonym na wysokości sześcioletniego dziecka i kontrastując go nieustannie z brutalnością nieubłaganej rzeczywistości. Która mimo swojej pozornej beznadziejni skąpana jest w jaskrawych barwach, tworząc niezwykle plastyczny obraz. Reżyser dostarcza nam prawdę subiektywną, skrytą w pamięci małej Moonie, która być może żyje gdzieś w 2070 roku i opowiada to wszystko z perspektywy czasu, który dość umiejętnie zatarł jęczącą gdzieś za ścianą matkę, a zostawił tylko rap na głośnikach i salon piękności dla lalek. Zostawił świat pełen zabaw i barw, w którym każdy dzień jest przygodą. Twoja mama jest śpiąca królewną, a menadżer motelu jest strażnikiem wszystkich waszych marzeń - jedynym rycerzem na jakiego stać tę rzeczywistość.

The Florida Project jest jak misterna układanka, złożona z krótkich etiud. Każda z nich jest małym arcydziełem, gdzie komizm spotyka się z dramatem, a magia przeplata z realizmem. Sean Baker zaprezentował pewnego rodzaju współczesną baśń, w której wyobraźnia ma moc przekształcania nawet nieubłaganej rzeczywistości. Nie trudno więc dojść do wniosku, że mając w pamięci uporządkowaną Florydą Disneya, bardzo łatwo jest nam odwrócić wzrok w stronę tej drugiej. Prawdziwszej. O której można by pisać jeszcze wiele, ale znacznie lepiej jest ją po prostu zobaczyć.

Brak komentarzy: