Jakiś czas temu byłam na filmie Todda Phillipsa. Poszłam, bo wszyscy mówili "Joker jest dobry". Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak dobry. Bo tym razem, nie jest to opowieść o szalonym psychopacie, mordującym przypadkowe osoby napotkane na ulicy, który ścigany przez faceta w czarnym trykocie, ostatecznie przegrywa swoją makabryczną wojnę. Todd Phillips opowiada nam historię człowieka pokonanego przez własną chorobę, wykluczonego i samotnego. Bez przeszłości i bez przyszłości. Człowieka, który zwariował niejako przez społeczeństwo, który zabija nieprzypadkowe osoby w metrze i który będąc ścigany przez własne szaleństwo, stał się gdzieś tam po drodze symbolem. Bohaterem. Nie dla bogatych i potężnych, ale właśnie dla tych, którzy nie mają nic, prócz woli przeżycia.
      Zanim wybrałam się do kina słyszałam wiele relacji, o tym jak ludzie rozczarowani, lub przerażeni wychodzą z kina. Oczekując typowego blockbustera część z nas zapomniała, że Joker to też człowiek i że nawet miał kiedyś imię. Artur - bo tak nazywa się główny bohater dramatu psychologicznego Phillipsa, zafascynował mnie od pierwszego wejrzenia. Joaquin Phoenix, którego widziałam już wcześniej w "Nigdy cię tu nie było", i który wówczas był rosłym i barczystym mężczyzną, przeraził mnie swoją posturą, tym razem chudą i kościstą. Został Jokerem nawet poprzez wagę, tworząc obraz wynędzniałego człowieka. Zagrał tak, jakby sam zwariował. Jakby pewnego dnia zagubił się w swojej roli. Genialnie.
      I mimo, że mamy tu do czynienia z pewnym originem, znanej i wiele razy przetrawionej przez popkulturę postaci, to mój Joker... Joker Phoenixa. Joker którego mi żal, skłania nas do myślenia.
Do zastanowienia się nad tym, że gdzieś tam w świecie, też są takie osoby, samotne i wykluczone. Cierpiące na tę samą, dziwaczną chorobę, która więzi śmiech w ich gardłach i nie pozwala przestać chichotać, nawet gdy mają ochotę płakać. Osoby, które malują twarze i walczą o podstawowe warunki do życia. Jak w Chile, Hongkongu czy Libanie. I nikt nie słyszy o tym w wiadomościach, ani w radiu. Nikt nie stara się pomóc. Codzienni mijamy to wszystko, niczego nie zauważając.
      Do czasu, aż ktoś nie pomaluje twarzy na biało, nie pofarbuje włosów na zielono i nie przyklei sobie sztucznego uśmiechu.
Dopiero wtedy niektóre maski stają się prawdziwe.

Brak komentarzy: