Idąc do pierwszej klasy podstawówki ważyłam raptem szesnaście kilo. Szesnaście kilo – ciężko wyjaśnić ile to jest, ciężko przeliczyć, porównać. Szczególnie jeśli chodzi o dziecko. Można powiedzieć, że byłam lekka jak piórko, za lekka, za mała, zbyt koścista. I tak zostało. Mimo iż nie mam już wcale metra dwadzieścia i nie ważę tamtych szesnastu kilo.

      Moja historia jest chyba całkiem prosta, po prostu zawsze byłam chuda i mało co chciałam jeść. Nie ma w tym winy moich rodziców, dziadków czy kogokolwiek. Zwyczajnie nie jadłam za bardzo. Aż pewnego dnia jeden mądry lekarz postanowił mnie zastraszyć i powiedział, że jeśli nie zacznę zamknie mnie w klinice na pół roku, ze stwierdzoną anoreksją. To był naprawdę znakomity lekarz... Nie wyobrażam sobie, co bym zrobiła, gdyby mojej ośmioletniej córce ktoś powiedział, że zamknie ją na pół roku w klinice, wpisując w papiery ciężką chorobę, o której ona nawet nie miałaby pojęcia. Tak, mając osiem lat nie wiedziałam co to za dziwna i straszna choroba, nie przeszło mi przez myśl, że gość sądził, iż nie jem, bo chcę być chuda. Jakby nie. Nie jadłam bo nie lubiłam wielu rzeczy. I z uporem małego osiołka nie jadłam ich dalej. Choć decydowanie zaczęłam jeść więcej. I znów nie dlatego, że byłam głodna, chciała, czy lubiłam. Nie. Dlatego, że paraliżował mnie okropny podskórny strach, iż kiedyś ktoś zabierze mnie rodzicom i zamknie w szpitalu. Może nawet na dłużej niż pół roku.

      To nie był jednak jedyny świetny lekarz jakiego spotkałam na swojej drodze. Bo mimo, iż znacznie przybrałam na wadze, zawsze, w każdej chwili swojego życia byłam chuda. Najpierw byłam po prostu wychudzonym dzieckiem, potem kościstą nastolatką, wreszcie jestem taką samą kobietą, za chudą na standardy tego świata.

      I jak się okazało po dwunastu latach dopiero, to nie jest moja wina. Nareszcie jakiś czas temu ktoś dał mi diagnozę wykluczającą cześć jedzenia z mojej codziennej diety. Akurat tego jedzenia którego nigdy specjalnie nie lubiłam, a do którego cały czas byłam zmuszana. Problem polegał na tym, że to wszystko przyszło o dwanaście lat za późno. Że pewne rzeczy są już nieodwracalne, że jednak ten uparty dzieciak miała rację i może gdyby jadł to co chciał, teraz mógłby jeść w miarę normalnie. Bo oto niemal rok temu znalazłam się w punkcie, w którym nareszcie kochając większość jedzenia, zostałam go pozbawiona. Chyba już w sumie na zawsze.

      I z jednej strony może i lepiej bo nie mam już kolosalnych skoków wagi raz w górę raz w dół, z powodu nieodpowiedniego przyswajania pokarmu. Przez kolosalnych rozumiem od kilograma do trzech. Bo kiedy ważysz czterdzieści cztery kilo, każdy kilogram się liczy, a kiedy ci go brak czujesz się jakbyś powoli znikała. Szczególnie, że inni ludzie specjalnie nie pomagają mówiąc ci cały czas, że jesteś zbyt chuda, że może przydałoby się trochę ciałka, że kobieta to musi mieć czym oddychać i na czym siedzieć. Przepraszam, że nie mam, nigdy nie miałam. Ale przez wiele tych słów naprawdę bywało, iż nie mogłam oddychać. I jakby jestem wstanie zrozumieć babcię, która z miłości pakuje mi kolejne rzeczy na talerz, mówiąc że powinnam przytyć, ale mówiłaby to nawet gdybym miała siedemdziesiąt kilo na liczniku. Nie do końca rozumiem za to wszystkich lekarzy, którzy widząc mnie, cały czas mówili mi, że coś jest nie tak. Mając ma myśli o oczywiście, iż to ja robię światu na złość i postanawiam się głodzić. Na moją odpowiedź, że jem przynajmniej sześć pełnych posiłków dziennie uśmiechali się kpiąco pod nosem. Parę razy udało mi się usłyszeć, że jak nie przytyję to umrę samotna, albo że niedobrze komuś jak na mnie patrzy. I nie wiem może was oświecę, może nie ale człowiek będący przez całe życie poza skalą naprawdę zdaje sobie sprawę z tego jak wygląda i ile waży. Nie trzeba go siłą wsadzać na wagę, która mnie osobiście kojarzy się z traumą na niemal każdej kontroli lekarskiej. Nie trzeba mu mówić, że jest za chudy. To nie pomaga, a raczej jeszcze bardziej wkurza, szczególnie jeśli ktoś przez wszystkie lata życia walczy o każdy kilogram.

      I nie czasami nie wystarczy po prostu jeść więcej, lub mniej. Te dwa słowa naprawdę nie są odpowiedzią na wszystkie choroby i zmagania jednego człowieka. A szczerze mówiąc za każdym razem, gdy je słyszę mam ochotę wbić rozmówcy widelec w oko i powiedzieć, że mniej więcej tak leczy się wadę wzroku.

     W tej chwili naprawdę chciałabym osiągnąć tę magiczną barierę pięćdziesięciu kilo, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że sukcesem jest utrzymanie obecnej wagi i nie pozwolenie jej na kolejny spadek, nie ważne czy to przez stres, czy cokolwiek innego. To jak codzienna walka o każdy kęs jedzenia, który przy restrykcyjnej diecie smakuje czasem jak karton, ale jesz bo gdzieś z tyłu głowy odrobinę boisz się kolejnego spojrzenia z zewnątrz. Osobiście nie pamiętam czasu, gdy nie miałam lekko wystających żeber, albo kości miednicy. Moje kości były ze mną zawsze, czasem bardziej czasem mniej widoczne. Nie zliczę momentów w których starałam się je ukryć, pod nieco zbyt dużym ubraniem, pod męską koszulką, luźnymi szortami. Tak czułam się zdecydowanie wygodniej, zdecydowanie bezpieczniej, tylko czasami jakiś wujek mylił mnie z moim młodszym bratem. Bo jasne przypominam raczej kościstego czternastolatka, aniżeli dorosłą kobietę, szczególnie w luźnych dżinsach. Ale czasem chyba wolałbym być tym właśnie czternastolatkiem, którego nikt nie ocenia. Który może być taki jaki jest i od którego nikt nie wymaga, że będzie miał na czym siedzieć i czym oddychać, jednocześnie odbierając mu ostatni swobodny oddech.

      I nie, nie piszę tego wszystkiego z żalu, mój żal skończył się dawno temu, a ja pogodziłam się z moim wyglądem i całkiem go lubię. Robię to raczej dla rozliczenia, bo mam taki moment, kiedy próbuje wszystkie te ubiegłe chwile pozbierać, dostrzec ich absurdalność i iść dalej. Chciałabym tylko dodać, że jest to dość gorzka refleksja. Bowiem niestety żyjemy w świecie utkanym z ludzkich kompleksów. Świcie, który z niewiadomych przyczyn oczekuje ideału. Świecie uszczypliwych komentarzy i małostkowych pytań, czasem zupełnie obcych, czasem bliskich nam osób, które gdzieś tam zagubiły swoją zdolność powszechnej akceptacji, a zamiast tego starają się wtłaczać wyimaginowane ideały. I to już nie ważne, czy jest to parę kilo w moją stronę, czy też w zupełne przeciwną, zazwyczaj zwyczajnie nie mieścisz się w ideale. Nie tylko piękna, które pal sześć, specjalnie mnie nie obchodziło, ale również w ideale zdrowia. Bo spotkałam zbyt wielu lekarzy, którzy bez wcześniejszego zbadania wkładali mnie w sztywne ramy przestarzałych wykresów, nie widząc nic więcej prócz hardej anorektyczki kłamiącej w żywe oczy, że je.

      Tak więc wzruszyłam się, gdy całkiem niedawno usłyszałam, iż jest mnie w sam raz. Że jeśli kiedyś będzie mnie więcej to będzie wspaniale, ale teraz też jest dobrze bo jestem. I po raz pierwszy od dawna poczułam, że jestem czymś więcej niż skórą i kośćmi, że może gdzieś tam jest jeszcze ciało, którego wielu nie dostrzegało, a które wreszcie poczuło się bezpiecznie.

      I chyba w tym wszystkim nie chodzi już wcale o złych lekarzy, ani o te wszystkie zdania zaostrzone jak igły, a raczej o odrobinę empatii. O której sporo z nas zapomina na co dzień, a która przecież pozwala widzieć w człowieku coś więcej niż mniejszy lub większy worek na kości. Gdyby jej było odrobinę więcej wielu z nas nie bałoby się wchodzić na wagę, nie mierzyłoby obsesyjnie talii i biustu, i nie musiałoby słuchać tak wielu słów zabarwionych na burgundowo.

Brak komentarzy: