Czy szczególne okoliczności mogą usprawiedliwić
postępowanie sprzeczne z podstawowymi zasadami etyki?

       Nie wiem. Bo chyba nikt nie wie. I w pewnym sensie tak właśnie można by zakończyć próbę zmierzenia się z pytaniem tak trudnym, jak to powyższe. Z pytaniem wywołującym dyskusję, w której zawsze znajdzie się ktoś, kto wyjdzie z niej niezadowolony, trzaskając drzwiami.
        Z pytaniem, którego sens ulatuje gdzieś w eter, zaraz po tym jak zdamy sobie sprawę z tego, że starogrecka etyka – traktat o obyczajach Arystotelesa, oscyluje gdzieś całkiem niedaleko platońskiego ideału, który gonił za doskonałością. Etyka wygląda czasem jak ułożona arystokratka, jak wysoka panna pewna swojej moralności, będąca punktem odniesienia dla nas wszystkich, co do tego jak żyć, by żyć właściwie. I oczywiście bez etyki świat spłonąłby gdzieś między upadkiem Rzymu, a Rewolucją Francuską, i pogrążywszy się w chaosie, i rozpuście prawdopodobnie nigdy by się nie odbudował. Bo każdy wielki bohater nosi w sobie prawość, żołnierz odwagę, a przywódca ład i porządek, a etyka snuje się za tym wszystkim jak cień całej ludzkości, automatycznie przyrównywana i utożsamiana przez nas z dobrem. Jedynym co odróżnia etykę Kaliguli, Czyngis-chana  i Hitlera są czasy, jedynym co czasem ją usprawiedliwia są okoliczności.
       I to pytanie o okoliczności wydaje się szczególnie śliskie, niemal tak samo nieoczywiste jak to o koniec wszechświata. A odpowiedź na nie skrywana jest gdzieś między kolejnymi, jednostkowymi przypadkami, które moglibyśmy analizować wedle jedynie naszej własnej etyki, która nie oszukujmy się, nie jest z kryształu, czy szkła. Nie ma jednej odpowiedzi. Nie jest ona czarna, lub biała. Nigdy nie brzmiała: „Tak”, lub „Nie”. Odpowiedzią jesteśmy my sami.
      Bo to człowiek właśnie w swym największym dziwactwie, z jednej strony uporczywie trzymając się prześcieradła w które owinięty był mały Jezus, z drugiej zafascynowany jest wszystkim tym co na tym prześcieradle zostawiło swoje czarne ślady. Co zdaje się być trochę bliżej nas, a jednocześnie nie chcielibyśmy mieć z tym czymś, absolutnie nic wspólnego. I kiedy ta górnolotna, głoszona z ambon etyka mówi nam jak mamy żyć, my coraz częściej odwracamy się ku czemuś innemu. Ku autentyczności.
       I może właśnie szukając autentyczności zaczniemy czytać „Lolitę”. I podczas czytania będziemy jednocześnie nienawidzić i kochać. Nienawidzić będziemy głównego bohatera za jego, z pewności chorą, miłość do dwunastolatki. Kochać będziemy to uczucie, na wskroś autentyczne, jednocześnie podszyte czymś moralnie złym. Nawet gdybyśmy chcieli przestać nie możemy, bo w pewien sposób rozumiemy to, co się dzieje na kolejnych kartkach książki. Zaczynamy więc usprawiedliwiać. Okolicznościami.
       Okoliczności będą zatem jak karta „Reverse” w UNO. Obraca te wszystkie niewygodne pytania: o dobro, zło, moralność, zasady i granice, przeciwko twojemu wrogowi, w tym wypadku etyce. W zależności od tego z czym się spotkamy, i którą z tych historii, podobnych do „Lolity” zrozumiemy, będziemy używać tej karty, tak by samemu pozostać bezpiecznym. Obiektywność umiera. Źle. Umarła już na początku tego pytania. Zamiast niej pojawia się zrozumienie.

       To samo zrozumienie o którym pisze Gruziński w „Innym świecie”. Zrozumienie którego przyjaciel bohatera szuka u niego, gdy opowiada mu o wydarzeniach, mających miejsce podczas wojny. Wojny, którą oboje przeżyli, oboje pamiętają i której realia rozumieją. A przynajmniej taką nadzieję miał opowiadający. Historia w której antagonistą okazuje się być ten właśnie przyjaciel, nie czterech Niemców, zapewne niewinnych, skazanych za tę niewinność na śmierć, nie wprawia nas wcale w tak wielkie zdumienie. O dziwo. Ale przecież takie były czasy. Takie były okoliczności. Powinieneś rozumieć, nie tylko ty bohaterze, ale również ty, czytelniku, że w tamtych czasach trzeba było wybierać. Między śmiercią jednego człowieka, a śmiercią czwórki Niemców. Tych samych, którzy mordowali tysiące. A może właśnie nie do końca.
       Bo niezależnie od tego jak wyglądają okoliczności i jak prezentuje się świat, tylko od nas, jako od ludzi, zależeć będzie czy odnajdziemy w sobie zrozumienie. Czy postanowimy uniewinnić naszego rozmówcę i dać mu rozgrzeszenie, czy tak jak główny bohater, wstaniemy z łóżka, nie patrząc mu w oczy i podejdziemy do okna. Odwróceni plecami do pokoju będziemy czekać, aż wyjdzie z naszego życia.

       Takich historii jest więcej. Znacznie więcej. Pisane przez życie w różnych czasach, fascynują nas tym bardziej, jeśli zostaną przeniesione na karty książki, lub srebrny ekran kina. Zazwyczaj wywołują szok, czasem zniesmaczenie, ale raz na jakiś czas bywa że zaczynamy współczuć. Szczególnie jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że coś wydarzyło się naprawę.
       13 października 1972 roku. Samolot Fairchild FH-227, należący do Urugwajskich Sił Powietrznych i przenoszący na swym pokładzie drużynę rugbystów, wraz z członkami ich rodzin rozbił się w Andach. Pasażerowie, którzy nie zginęli bezpośrednio wskutek zderzenia z górą, zmuszeni byli przeżyć 72 dni w bardzo trudnych warunkach – na wysokości ponad 3600 metrów nad poziomem morza, w niskiej temperaturze i bez żywności. Ta opowieść wydaje się znajoma. Na tyle znajoma, że większość z nas przypomina sobie film Franka Marshalla z Ethanem Hawkiem w roli głównej. Choć może to nie do końca on był głównym bohaterem, w historii o garstce ludzi mierzącej się z pytaniem: czy jedząc drugiego człowieka, nadal pozostaną ludźmi? Wolisz zginąć, czy zjeść swojego znajomego, którego szczerze mówiąc nie darzyłeś jakąś szczególną sympatią. Czasem cię wkurzał, czasem bywał upierdliwy i trochę szkoda, że zginął, ale... Ale masz wybór. Zjeść go, lub zginąć samemu, śmiercią niewątpliwie gorszą i dłuższą niż ta gwałtowna, którą on wygrał na loterii.
Czy katastrofa lotnicza jest wystarczającym powodem by usprawiedliwić kanibalizm? Nie wiesz. A jednak rozumiesz tę chęć czysto biologicznego przetrwania, która spycha moralność gdzieś na sam skraj świadomości i jednocześnie pozwala utrzymać człowieka przy życiu. Również temu czysto biologicznemu. Życiu, którego na co dzień, będąc cywilizowanymi ludźmi wstydzimy się ponad miarę, i którego wstydliwe aspekty zdegradowaliśmy do sfery tabu. A mimo to rozumiemy i współczujemy komuś, kto żeby przetrwać jako człowiek, na krótko musiał stać się zwierzęciem.

       I może ten świat zwariował, ale ciężko jest ukryć fakt, że ''kręcą'' nas takie historie. Niemal tak mroczne jak opowieści o duchach snute podczas obozowego ogniska, jednakże dużo bliższe prawdy, nawet jeśli zostały zmyślone. Mniej więcej taki właśnie jest „Joker” Todda Phillipsa.
       Nie jest jedynie psychopatą, mordującym przypadkowo napotkane na ulicy osoby, ściganym przez faceta w czarnym trykocie i ostatecznie przegranym w swej makabrycznej wojnie. Phillips opowiada nam historię mężczyzny pokonanego przez własną chorobę, wykluczonego i samotnego. Bez przeszłości i bez przyszłości. Mężczyzny, który zwariował niejako przez społeczeństwo, który zabija nieprzypadkowe osoby w metrze i który będąc ściganym przez własne szaleństwo, stał się gdzieś tam po drodze symbolem. Bohaterem. Nie dla bogatych i potężnych, ale właśnie dla tych, którzy nie mają nic, prócz woli przetrwania. Joker Phillipsa ma imię – Artur. I po raz pierwszy w tej opowieści jest człowiekiem, a nie potworem. Oprawcą jest Gotham, ciasne i nienawistne miasto, w którym nie ma miejsca na słabeuszy. Miasto osacza, przytłacza i przeraża głównego bohatera, z wolna potęgując jego chorobę. Chorobę istniejącą naprawdę, która więzi ludziom śmiech w gardłach i nie pozwala przestać chichotać, nawet gdy w oczach pojawiają się łzy.
       Raz za razem, podczas seansu Artur pyta: co się stało z tym światem? Gdzie podziała się empatia i dlaczego dobro jest jedynie walutą w transakcji o fotel burmistrza? Pyta o to wszystko jeszcze zanim przywdzieje swój czerwony garnitur i zbyt duże buty. Nim na jego twarzy pojawi się sztuczny, wymalowany czerwoną farbą uśmiech. Problem polega na tym, że ludzie zaczynają słuchać dopiero w momencie, gdy posyła on kulkę jednemu z najbardziej wpływowych ludzi Gotham. Na żywo i na antenie telewizyjnego show. To właśnie wtedy czujemy żal. Nie dla ofiary, a dla mordercy. Samozwańczego mściciela. W świecie, w którym etyka jest tylko papierowa i od dawna zadrukowana dolarem.

      Odpowiadając na pytanie: czy okoliczności mogą usprawiedliwiać to, czego zazwyczaj nie da się usprawiedliwić? Nie wiem. Wiem natomiast, że to nie one są kluczowe w tym wszystkim. Zagadnienia dotyczące etyki nie zostały rozwiązane ani przez filozofię, ani przez religię i praktycznie codziennie staramy się usprawiedliwiać nasze lepsze, lub gorsze wybory. To, czy ktoś zastanie przez nas rozgrzeszony, zależy jedynie od naszej indywidualnej wrażliwości i zrozumienia. Jednak współcześnie coraz częściej zdarza nam się brodzić w historiach wykraczających poza to, co zazwyczaj wypada. Szukamy prawdziwej miłości, w opowieści o skrajnej fascynacji nieletnimi dziewczynkami. Szukamy wydarzeń, które wywołają w nas jakiekolwiek emocje, podczas gdy reszta świata zaczyna przypominać miałką papkę. Wreszcie, szukamy ludzi, z krwi i kości, którzy czują coś więcej niż tylko zadowolenie na myśl o kupnie kolejnej pary butów. W poszukiwaniu autentyczności z wolna zapuszczamy się coraz bardziej w stronę tej cienkiej granicy, między tym co etyczne, lub nie. I być może za jakiś czas okoliczności będą tylko pretekstem, do tego by poczuć coś więcej niż z pozoru oferuje nam życie. Możliwe, że w swej pogoni za prawdą, pewnego dnia to my będziemy potrzebować rozgrzeszenia. Ale czy wtedy pomogą nam okoliczności? 

PS: I dlaczego takie pytania stawiane są licealistom?

Brak komentarzy: