Opowiem wam dzisiaj jak zostałam złodziejem . Bo tak się składa, że ostatnio mamy trochę zbyt mało śmiesznych rzeczy, a ta historia jest całkiem zabawna.
Zapnijcie pasy.
Był piątek. Jestem tego prawie tak samo pewna, jak faktu, że wczoraj mój ojciec zjadł mi moją ostatnią porcję ciasta francuskiego, mimo iż zostawiłam w lodówce wyraźną wiadomość: "Chcesz żyć, daj żyć ciastu francuskiego". W każdym razie był piątek, jesienią zeszłego semestru. A ja byłam dobrą żoną. Tak to jest całkiem istotne w tej historii. Byłam dobrą żoną i obiecałam mojemu mężowi, że zdobędę dla niego pewien podręcznik akademicki. A trzeba wam wiedzieć, iż zdobycie takiego podręcznika jest czasem trudniejsze niż kradzież w głównym oddziale Santandera we Wrocławiu. Bardziej czasochłonne niż quest w Novigradzie. I wymaga zdolności uwodzenia starszych kobiet, co jest szczególnie wymagające jeśli sama jesteś dwudziestojednoletnią kobietą.
W każdym razie poszłam do biblioteki. Tej miejskiej, bo ta uniwersytecka to jest zupełnie inny level, tamtejszych zbiorów strzegą południce.
I ja sobie tak wchodzę do tej biblioteki, po dziesięciu minutach znajduję wreszcie odpowiedni regał. Po kolejnych dziesięciu widzę już właściwą sygnaturę. Za piętnaście minut przysięgam rozpierdolę to wszystko w pizdu, bo jak matkę kocham nie ma tej jebanej książki. A nie jednak jest. Dwie półki niżej, bo jakiś żartowniś przełożył ją sobie tak dla fanu. Biorę książkę... Wróć. Cegłę, do ręki i zmierzam do biurka przy którym siedzi najprawdziwsza w świecie Pani Halinka. W szarym wełnianym swetrze i okularach ze sznurkiem. (Naprawdę ten sznurek przy okularach to jest zbrodnia, wiem bo sama mam na nosie jedną parę.) Ale idę, dzielnie kładę książkę na biurko i podaję Pani kartę. Nie moją, mojego męża, bo na mojej jest już reszta podręczników akademickich i nikt nie słucha kiedy mówię że pięć książek możliwych do wypożyczenia za jednym zamachem to jest śmiech.
Pani podkłada kartę pod czytnik i patrzy. Patrzy na mnie, niezwykle wnikliwie, zastanawiając się, czy istnieje możliwość, że mam na imię Artur. Czy jestem niezwykle atrakcyjnym transwestytą? Czy może jednak kobietą z cudzą kartą biblioteczną?
Konsternacja.
Ten świat jest już tak dziwny, że przecież wszystko może być możliwe. Ale w końcu wygrywa opcja numer dwa i Halinka pyta: Skąd ma Pani tę kartę? Na co ja mówię, że to jest karta mojego męża, a jako iż jestem dobrą żoną, wyręczam go w tym obowiązku jakim jest zdobywanie podręczników akademickich. I wszystko fajnie, tylko Pani mi nie uwierzyła. Zamiast tego zaczęła pytać gdzie znalazłam tę kartę, albo jak ją ukradłam. W tym momencie zrodził mi się w głowie pomysł, że może by tak krzyknąć, że to ja jestem Artur i tak naprawdę to nie mam męża. Ale w następnej chwili Halinka zaczęła mi grozić policją, więc zrobiło się poważnie.
Ja rzecz jasna powiedziałam, że mogę zadzwonić do męża i on jej powie prawdę. Na co odparła mi, że to może być mój wspólnik. Tak. Bo generalnie do kradzieży kat bibliotecznych potrzeba zorganizowanej grupy przestępczej. Koniec z przemycaniem koksu przez granicę z Białorusią, czas masowo wypożyczać książki z MBP.
No więc ja stoję i nie wiem co mam powiedzieć, bo ta sytuacja zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do granicy absurdu. Na całe szczęście w tym właśnie momencie do Halinki podeszła inna Pani, która obsługiwała mnie już wcześniej i co więcej widziała mnie razem z moim mężem. Poza tym chyba uświadomiła koleżance, że żadna, nawet najgorliwsza policja nie zajmie się sprawą skradzionej karty bibliotecznej.
Tak oto wyszłam z biblioteki, trzymając pod pachą upragnioną książkę i z przeświadczeniem, że w podłodze tego budynku musi być azbest.

Brak komentarzy: