Wyproszono mnie z rodzinnego miasta, żebym poszła na studia, a w konsekwencji tych studiów napisała pracę o pewnym szwajcarskim autorze, który parę lat wcześniej, poszukał wygodnej niecki w literaturze, by następnie swoim czytelnikom zaserwować powieść o samobójstwie, a samemu ustrzelić kilka nieprzeciętnych nagród. W kawalerce, położonej na drugim piętrze zwyczajnego, wrocławskiego bloku z 2002 roku, w niezbyt okazałym pokoju, o całkiem przystępnych kremowych ścianach, miałam sformułować i zapisać kilka myśli na temat tego człowieka i jego dzieła, a że miasto jest spore i lokale zamykane są późno, istniało wiele pokus, by ta praca nie została ukończona na czas. Tak więc, pewnego styczniowego wieczora postanowiłam zagłębić się w świat głównego bohatera. Bohatera, który został zaproszony do rodzinnego miasta, żeby wygłosić odczyt o pewnym niemieckim autorze. A jako, że jego miasto było niewielkie i lokale zamykano dość wcześnie, już koło szóstej wieczorem udał się żeby coś zjeść i przy okazji, po raz ostatni spotkać się z bratem. Bohater nie sądził, że kolejna wizyta w rzeczonym mieście nastąpi tak szybko i że znów będzie ona dotyczyć samobójstwa. Tym razem jednak nie miało to być samobójstwo Henricha von Kleista.

      Samobójca, którego odnaleziono w wannie i który wcześniej skrupulatnie sporządził swoją ostatnią wolę, nie był ani pisarzem, ani dramaturgiem, ani poetą, a najpospolitszym w świecie pracownikiem noclegowni. Zwyczajnym człowiekiem, który pewnego zwyczajnego dnia, postanowił zakończyć swoje zwyczajne życie. Również zwyczajnie, bo bez zbędnego bólu i zamieszania. Można by rzec, że całkiem praktycznie. Wiadomo było tyle, że czasem lubił grywać w karty, jeździł na osobliwym niebieskim rowerze, miał dwójkę przyjaciół i brata, który nie uważał się za zwyczajnego. A zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że był nieco pretensjonalny. I ten właśnie brat, będący lustrzanym odbiciem brata samobójcy, na kilka godzin stał się moim narratorem w historii o dziwnym stworzeniu. Z jednej strony widziałam w tej opowieści człowieka, któremu nadano pewne cechy zwierzęcia, będącego jego totemem. Z drugiej dostrzegłam zwierzę, które ktoś kiedyś postanowił uczłowieczyć. Koala, bo takie imię rzeczony stwór nosi, nigdy już chyba nie będzie postrzegany przeze mnie jako niewinny, puchaty torbacz, uczepiony drzewa, zatopiony w swej wielogodzinnej drzemce. I szczerze mówiąc nie wiem, czy powinnam być za to wdzięczna autorowi, czy też nie.

      W każdym razie „Koala” nie tyle jest dla mnie opowieścią o samym akcie samobójstwa, co raczej o pewnej ucieczce. Uciekają wszyscy bohaterowie, nie ważne czy jest to ucieczka, od przeszłości, rodzinnego miasta, wzajemnych więzów pokrewieństwa, niezręcznej sytuacji rodzinnej, od zobowiązań i wspomnień. Nie istotne czy ucieka się od kłopotliwego tematu, by przejść do następnego, który również opowiada o ludziach uciekających statkami z północy na południe, nie do końca świadomych tego, że uciekają. Nie ma znaczenia czy uciekasz od odpowiedzialności, strachu, czy wreszcie od życia. Wychodzi na to, że każdy ucieka. A samobójstwo? Stanowi jedynie kolejną drogę tej ucieczki. Co więcej Lukas Barfuss zauważa, że jest ono jedyną logiczną drogą, ku całkowitemu spokojowi.

       Problem polega na tym, że nie traktujemy samobójstwa jako ''legalnej'' ucieczki. Wolno nam zbaczać z tematu, zapominać, docierać do celu okrężną drogą, ale według głównego bohatera, to czego nie wybacza się samobójcom, to ostateczne i nieodwołalne wymówienie się od pracy. Pracować musi każdy. To przeświadczenie jest jak fundament, jak myśl o jakimś większym absolucie, głęboko zakorzeniona w naszych umysłach. Bez pracy nie ma życia. Nie ma pieniędzy, nie ma chleba, dachu nad głową, pozycji społecznej, miłości i szczęścia. Wreszcie nie ma bezpieczeństwa. Lenistwo zaś jest nie do przyjęcia. Działa jak korozja, psuje i podważa to co ugruntowane. Zasadza się na podwaliny uczciwej pracy, która przecież dzięki ambicji wyzwoliła człowieka od strachu. Człowiek uczynił świat miejscem pracy, okiełznał go z jej pomocą. Praca pozwala na zapomnienie, na poczucie celu, stwarza wrażenie istnienia ''po coś''. Lenistwo przypomina te czasy, w których jednostka zobojętniała na wszystkie zjawiska, nie widziała powodu by porównywać obecne z przyszłym, by walczyć. A jak wiadomo, co nie walczy, temu nie wolno żyć.

       Samobójstwo natomiast niewyobrażalnie wyolbrzymia skalę lenistwa, które w swej zachłanności nie obejmuje już tylko naszych porannych ćwiczeń, czy pracy w biurze, ale zaczyna, pochłaniać najprostsze czynności życiowe, które w pewnym momencie stają się dla człowieka niemożliwe w realizacji.

      Ono nie było zaraźliwe jak choroba, było przekonujące jak logiczny argument. Kłamstwem było twierdzenie, że nie rozumiano samobójców, wręcz przeciwnie. Każdy rozumiał ich aż za dobrze. Pytanie nie brzmiało bowiem: dlaczego się zabił? Pytanie brzmiało: dlaczego wy jesteście jeszcze przy życiu? Dlaczego nie skrócicie tego znoju? Dlaczego nie weźmiecie teraz zaraz sznura, trucizny, czy pistoletu, dlaczego nie otworzycie okna, teraz zaraz?

       I może dlatego właśnie, jak pisze Barfuss, ludzie nowocześni nienawidzili koali, tak samo jak pierwsi myśliwi, którzy oskarżyli najbardziej leniwe ze wszystkich zwierząt o największą złośliwość, jaką jest kradzież wody, w świecie w którym jej brak. Krnąbrny zwierzak przez te wszystkie stulecia, bezczelnie spoglądał ze swojej wygodnej kryjówki, na ciężko harujących ludzi. Uosabiał wszystko to, czego pragnęli, a na co musieli zapracować. Bezmiaru pożywienia, braku uporczywego pragnienia, wygodnego legowiska i wielogodzinnej drzemki.

      Koala nie posiadał ambicji by ryć pługiem w ziemi, siać i zbierać rośliny, by gonić za bydłem, wyłapywać je, a następnie zamykać w zagrodach. Nie pragnął władzy, ziemi, cudzej żony, dostojeństwa, czy też sławy. Nie sądzę by kiedykolwiek pragnął też pieniędzy. Jego jedynym pragnieniem był sen z pełnym brzuchem, co przychodziło mu z zaskakującą łatwością. Koala była jak hipis, leniwy, nieprzydatny, i wiecznie skupiony na swoim zielsku. Nikomu nie wadził, ale nikomu też nie pomagał. Egzystował gdzieś na granicy życia, o dziwo przeżywając jakoś kolejne wieki w swej niezmierzonej stagnacji. Dlatego też niedopuszczalnym było, by zwierzę to pozostało w swym niezmienionym kształcie, zachowując wizerunek błogiego lenia. Ludzkość obdarzyła go nowymi cechami.

      Uczyniono ze zwierzęcia milutką postać z opowiadania dla dzieci, nałożono mu kraciaste spodnie, zawiązano muchę wokół szyi, na głowę wsadzono słomiany kapelusz. Z laseczką w ręku zwierzę nabrało cech ludzkich, odczuwało pragnienie poznawania świata, przeżywania przygód, prowadzenia życia, zawierania przyjaźni. W takiej postaci zwierzę zyskało prawo do życia…

      Wypleniając ze świata ostatnią cząstkę lenistwa, zamieniwszy ją w puchatą kulkę z ogrodów zoologicznych, miękką przytulankę, człowiek położył się spać z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, by następnego dnia wstać wcześnie i pójść do pracy. Gdy o ósmej rano, z kawą w ręku przechodził przez pasy i wjeżdżał na czwarte piętro swojego wieżowca, odetchnął z ulgą, wiedząc że tym razem nikt się już nie obija. A przynajmniej wszyscy są o tym przekonani. Rzucił uprzejme: „Dzień dobry”, Pani Helence z recepcji i zasiadając przy swoim biurku mógł podziwiać jak gospodarka, napędzana przez pracę i konsumpcyjne życie kwitnie w najlepsze.

      Ostatecznie tym właśnie jest „Koala” - krytyką konsumpcjonizmu, z jednym prostym przepisem na ostateczną ucieczkę. Z którego większość z nas boi się skorzystać, a ci którzy korzystają zostają wyklęci. Nie ma dla nich dobrego słowa na koniec, ich szczątek nie przyjmuje żaden cmentarz, nigdy nie będą spoczywać w pokoju. Nie zagrzeją miejsca ani w wieczności, ani w chaosie, czy absolucie, jedyne co im pozostaje to powrót do natury. Nie jako człowiek, a jako zwierzę, które odmówiło pracy.

      Czytając szczególnie ostatnie strony, przypomniał mi się pewien brytyjski aktor/reżyser, który w swym charakterystycznym meloniku i zbyt dużych butach przekazywał w filmach coś więcej prócz śmiechu. Tworząc w 1936 roku „Dzisiejsze czasy” nie sądził, że osiemdziesiąt trzy lata później, nadal będą dzisiejsze. Ukazując historię człowieka, pracującego na linii produkcyjnej, którego system stopniowo doprowadza do szaleństwa, za pomocą najprostszych gagów i zabiegów rodem z kabaretu, obnażył prawdziwą naturę konsumpcjonizmu. Podważył jego zasady i sposób funkcjonowania, wcielając się w bohatera który wraz z ukochaną ucieka od szarej rzeczywistości, odchodząc ku zachodzącemu słońcu. Mniej więcej tak samo jak każdy z nas chciałby czasem uciec. Nie tylko po to, by wyspać się porządnie, lub wygrzać w słońcu, ale po to, aby wreszcie poczuć wolność.

      Odpowiedź na pytanie: czy samobójstwo daje tą wolność, czy wręcz przeciwnie - ogranicza, jest rzeczą tak trudną do stwierdzenia, jak określenie konkretnej daty końca wszechświata i zawsze znajdzie się ktoś, kto z tej dyskusji wyjdzie niezadowolony, trzaskając drzwiami. Lukas Barfuss zdaje się sądzić, że jest to zawsze jakaś droga, nawet czasem droga całkiem logiczna. A jednak o to samo niewątpliwie można by zapytać teologa, który powie, że jest to ostateczne odcięcie sobie drogi dokądkolwiek. Tak więc orzeczenie o wartości samobójstwa zależy od pewnych poglądów i w zależności od tego, do kogo skierujemy to pytanie, odpowiedź na nie może odznaczać się skrajną różnorodnością. Niewątpliwie jest ono jednak problemem który nie do końca rozumiemy, a co za tym idzie nie podlega on też w pełni naszej akceptacji. Istnieje podobnie jak kiedyś sam Koala, gdzieś na pograniczu naszej egzystencji. I być może wystarczy tylko poczekać na to, aż pewnego dnia ktoś postanowi zmienić jego wizerunek.

*
Barfuss L., Koala, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2017.

Brak komentarzy: