Swoje włosy ścięłam już w pierwszej klasie gimnazjum. Pewnego dnia po prosu poszłam do fryzjera i opowiedziałam o tym, jak czuję się sama z sobą. Opowiedziała historię dziewczyny, która jest nieśmiała, zagubiona, samotna, i która wiecznie boi się podnieść głowę. Chowałam się za moimi włosami przez 14 lat. Nienawidziłam ich wiązać, spinać ani układać. Działały jak tarcza ochronna. Jednocześnie czułam się z nimi okropnie. Zupełnie jakbym patrząc w lustro nie mogła znaleźć prawdziwej siebie.
      To właśnie wtedy moja fryzjerka chwyciła za nożyczki i bez zbędnych pytań odcięła mi olbrzymi kosmyk włosów, na tyle wysoko, by całą resztę trzeba było ściąć naprawdę krótko.
- Teraz będziesz musiała podnieść głowę - powiedziała.
I miała rację, już nie miałam się za czym schować. Od ponad sześciu lat moje włosy nie przekraczają dziesięciu centymetrów długości. Od dwóch nie pozwalam przekroczyć im pięciu centymetrów. Nie dlatego, że mam jakiś kaprys, lub podążam za jakąś modą. Zwyczajnie czuje się tak dobrze, a nawet bardzo dobrze.
      W tej chwili nie wyobrażam sobie siebie w długich włosach. Te które mam obecnie są zbyt wygodne i proste w utrzymaniu. Co więcej oddają w pełni to, jaka jestem. Niestety akceptacja jaką darzę swoją osobę nie zawsze jest zaraźliwa.
      Bo jest pewien taki odłam społeczeństwa, który wyraźnie nie zgadza się z tym jak wyglądam, i który za każdym razem nie omieszka wyrazić swojej opinii. I smuci mnie to, że wyobrażenie większości facetów, nie tylko tych pięćdziesiąt plus, zamyka kobietę w sztywnej ramie długich blond włosów, seksownej sukienki i szpilek. Smuci mnie, bo od zawsze jestem zaprzeczeniem tych trzech rzeczy. Długich włosów pozbyłam się dawno i nigdy nie były blond, sukienki noszę, ale żadna z nich nie należy do wyzywających, seksownych, czy choćby eleganckich, a raczej do czegoś pomiędzy wygodą, a drobnym kaprysem z falbankami. Co do szpilek są spoko, ale tylko trzy razy w roku. Na co dzień bliżej mi do spranych dżinsów, glanów, lub trampków i zbyt dużego, czasami męskiego T-shirtu. Szkoda tylko, że kiedy chodzę tak jak chcę, powyższa część społeczeństwa postrzega mnie, jako trzynastoletniego gimnazjalistę, a nie jak dwudziestoletnią kobietę.
      Bo tak się składa, że nawet w mojej rodzinie zdarzają się sytuacje, że ktoś mi mówi: wszystko ładnie, dobrze wyglądam, tylko szkoda, że krótkie włosy. Albo, jak nagle zamieniam spódnicę na dżinsy i luźną koszulkę, to mnie wujek myli z moim trzynastoletnim bratem. No wujku Staszku ja się pytam jakim cudem, skoro twarze mamy zupełnie inne, no chyba, że na twarz nie patrzysz, to rozgrzeszam.
      Ja sobie doskonalę zdaję sprawę, że jak jest człowiek płaski z dwóch stron, szczupły oraz drobny, jak ma krótkie włosy i czasem lubi założyć garnitur, i krawat, to już nie jest kobietą. W takim razie czym jest? Nie wiem. Czym jestem łamiąc szowinistyczny dress code moich dziadków i wujków? Najwyraźniej małym chłopaczkiem, który na dodatek ma tak mocny, męski uścisk dłoni, że aż mylące. Ale mimo, iż smucą mnie pewne gesty i docinki, pewne komentarze, czy spojrzenia, absurdalne wymogi i sztuczne ramy, to wcale nie mam zamiaru się zmieniać. Zbyt dobrze czuje się z tym jaka jestem.
      Chciałabym tylko kiedyś przyjść na rodzinną imprezę w graniaku i stojąc obok mojego męża nie łapać dziwacznych spojrzeń, a takie pełne akceptacji, zrozumienia i zachwytu. Bo tak się składa, że mamy bardzo podobny gust do krawatów.


Brak komentarzy: