Nie ukrywajmy! Wszyscy kochamy wykładowców, którzy wysyłają nam wiadomości o drugiej w nocy. Widocznie istnieje przekonanie w tym uniwersyteckim światku, że zamiast spać, leżymy wszyscy w jakimś rowie, przy ulicy, najebani, z telefonem w ręce i ostatni sprawnym palcem scrollujemy stronę naszego instytutu. Z PEWNOŚCIĄ...
No ale ale. W ten poniedziałek wykładowca się pokazał. W gruncie rzeczy bardzo miły pan, po czterdziestce, z lekką brodą i niewyprasowaną koszulą. Przychodzi i mówi, a w zasadzie przeprasza, że go nie było ostatnio. I wyjaśnia, że: "Drodzy Państwo, bo ja to mam taką wyjątkową przypadłość zdrowotną, która to dopada mnie raz na jakiś czas, najczęściej raz w miesiącu. I dopada mnie ona, ta przypadłość, dość nieoczekiwania i robi to tak, że na następny dzień jestem jeszcze niedysponowany".
Wszyscy lekko się zaśmiali, bo oczywiście studentom nie obca jest ta dziwna choroba, co dopada człowieka w niedzielę wieczorem i przez którą 90% nie pojawia się na poniedziałkowym wykładzie o dziewiątej rano. Podpowiem, że zaczyna się na K, kończy na C i ma związek ze współczynnikiem przyrostu szkła w obrębie twoich metrów kwadratowych.
Jako, że mnie owa przypadłość jest raczej obca, bo na wykładach jestem zazwyczaj, a jak mnie nie ma to znaczy, że kołderka tliła mnie zbyt mocno. I szkło regularnie znika z moich metrów kwadratowych, gdyż słoiki po ogórkach kiszonych zabieram do domu. Zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno nasz zacny profesor choruje na to samo, co większość mojego roku.
A potem całkiem przypadkiem to mi się przypomniało, że w ów niedzielę i poniedziałek to była pełnia.
Tak więc, zdaje się, że odkryłam największy sekret uczelni. Mój wykładowca jest wilkołakiem.

Brak komentarzy: