W każdym razie wchodzę sobie kulturalnie do mojego osiedlowego mięsnego. Kolejka jak stąd do Radomia, oczywiście. Bo jakżeby inaczej. Ale niesiona poleceniem mej rodzicielki, aby nakupić jedzenia na cały tydzień, dzielnie stanęłam w ogonku i czekam. I czekam, czekam, i czekam... Aż wreszcie nadejdzie moja kolej, choć coraz bardziej mam wrażenie, że wyjdę stąd dopiero po Wielkanocy.
Patrzę na witryny, które robią się coraz bardziej puste i już wiem, że za chwilę zacznie się walka o ostatnie kawałki. Szczęśliwie panowie przede mną kupują golonkę i boczek, które mnie nie interesują, a wreszcie pani przy ladzie pyta mnie co bym chciała. Więc ja mówię, że pół kilo schabu, że łopatkę i dwie polędwice, i kiedy zaczynam jeszcze prosić o szynkę, za moimi plecami rozlega się:
- Yhym yhym.
Odwracam się w poszukiwaniu gruźlika potrzepującego pilnej pomocy sanitarnej, ale zamiast gruźlika widzę starszawą panią w berecie, która stoi i pokaszluje, co najmniej jakby umierała na szkorbut, ale mnie coś tam w głębi duszy mówi, że ta kobita trzyma się lepiej niż na to wygląda.
Jako, że moja reakcja na jej teatralny kaszel była raczej nijaka i jak gdyby nigdy nic poprosiłam jeszcze o trzydzieści deko szynki parzonej, to pani za mną postanowiła się odezwać.
- Przepraszam bardzo - mówi.
A jak człowiek słyszy takie słowa, to już wie, że tej osobie co to mówi, to wcale nie jest przykro, ale nie wypada jej przecież nie wybaczyć. Więc mówię:
- Nic się nie stało.
Jako, że pani najwidoczniej nie była zadowolona z mojej odpowiedzi, postanowiła kontynuować i mówi:
- Przepraszam bardzo, ale po co Pani to wszystko kupuje, przecież sama Pani tego nie zje.
Zaczyna się - pomyślałam. W sklepie podniósł się mały szum, wszystkie oczy zwróciły się na mnie i na kobietę w berecie, w oczekiwaniu która pierwsza rzuci mięsem. Nawet ekspedientka zamarłą na chwilę i przestała kroić moją szynkę. Ktoś zamruczał z tyłu, że oho Marzena Juźwikowa sobie nową ofiarę znalazła. Jakiś miły pan z tyłu zakrzyknął cichutko, że to przecież jest moja sprawa ile kupuję. Ale pani która zadała mi rzeczone pytanie dalej stoi i czeka, aż coś odpowiem. No i się doczekała.
- Zdaje mi się, albo Pani tym bardziej by tego wszystkiego nie zjadła. Więc chyba logiczne, że nie kupuję tego dla siebie - mówię, a w sklepie podnosi się kolejny szum, tym razem głośniejszy.
Słyszę jak ludzie w kolejce zaczynają obstawiać. Tym razem w odpowiedzi słyszę, że:
- Jakoś tu nikogo z Panią nie widzę.
- Ja też nikogo z Panią nie widzę - odparłam i odwróciłam się żeby zapłacić.
Pani za mną wyraźnie niezadowolona zaczęła coś mówić o niewychowanej młodzieży i o tym, że za PRL-u to było lepiej, bo wszyscy mieli kartki i każdy dostawał tyle samo mięsa. Odważny pan z tyłu, tym razem nieco głośniej oznajmił, że w PRL-u to mięsa nie było przecież prawie wcale. Ja w tym czasie zapłaciłam, spakowałam zakupy do torby i zaczęłam dziarsko wychodzić ze sklepu. Kobieta w berecie podjęła ostatnią, rozpaczliwą próbę sprowokowania mnie do jakiegoś niecnego czynu i po podejściu do lady zalamentowała głośno, iż nic tu nie ma i co ona ma teraz kupić, a mąż w domu czeka i życzy sobie gulaszu.
Jako, że nie dałam się sprowokować powiedziałam jedynie: "Do widzenia", naciskając na klamkę.
No dobra zza drzwi rzuciłam jeszcze:
- Smacznego.

Brak komentarzy: