Gdybym, czysto teoretycznie, była kartoflem, a autobus byłby rondlem wrzącej wody. To bezsprzecznie byłabym takim kartoflem, co to w ostatniej chwili wyślizguje się człowiekowi z rąk, leci w górę, a następnie wypada przez uchylone "akurat" okno.

Bo ja to generalnie kocham komunikację miejską i międzymiastową. Bardziej to już kocham tylko: patrzeć na mojego męża jak śpi ( ma się to szczęście, że ma się męża, który jak śpi to wygląda jak najsłodszy eklerek świata), głaskać mojego psa, pochłaniać pączki bez opamiętania... I generalnie to wszystko kocham bardziej, no może poza Paniami z dziekanatu, bo one nie zasłużyły.


Nie mniej jednak, jeśli chcę wracać do domu na weekendy (a chcę), to nie mam innego wyjścia jak wsiąść w autobus.
I tak: zimno jak nie powiem gdzie, a człowiek stoi na przystanku i czeka. Czeka. I czeka. I czeka, aż rzeczony"Beskid" w zacnym czerwonym kolorze, zechce podjechać pod Dominikańską.
Czasami czekasz zaledwie dziesięć minut, czasem pół godziny, ale raz na jakiś czas zdarza się, że przychodzi ci trwać na pustym, zimnym przystanku przez godzinę. I kiedy kierowca właśnie podjeżdża po ciebie, swym zacnym rydwanem, odkrywasz, że przymarzłeś do chodnika.

PKS ma też to do siebie, że całkowicie zanika twoja przestrzeń osobista. I tak dajmy na to, najzwyczajniej w świecie jedziesz i próbujesz sobie czytać tekst. Tekst naukowy, niezwykle ważny. Taki, co to musisz go koniecznie zaliczyć na kolejnych zajęciach, o wdzięcznym tytule: " Historia Erotyzmu". No bywa. Bywa też tak, że akurat czytasz sobie rozdział zatytułowany "Orgie rytualne" - zupełnie naturalna rzecz, a jeszcze nudna do tego. I tak skupiasz się, niemalże konsumujesz litery, co by przebrnąć przez trudną warstwę znaczeniową, aż tu nagle dostrzegasz, że starszawy Pan Jurek, który siedzi obok ciebie, znaczono zerka ci przez ramię. Co więcej, Pan Jurek już szykuje się do zadania jakiegoś niezwykle istotnego pytania, odnośnie rzeczonego tekstu...
- Pomocy - myślisz, i wyglądasz przez okno, żeby odkryć, iż została ci jeszcze godzina drogi. - Ratunku.
Nie ma nic gorszego niż towarzysz podróży, który odczuwa przemożną potrzebę pogawędki, tym bardziej jeśli jest to pogawędka na temat, którego wolałbyś nie poruszać. W takich chwilach strefa komfortu diametralnie się zwiększa, zagarniając kolejne centymetry fotela na którym siedzisz, obejmując też szybę, za którą zupełnie nagle pojawiło się coś, niezwykle fascynującego.
Niestety nie możesz zrobić nic, poza pilnowaniem swojego miejsca, ażeby jakaś stara baba ci go nie podjebała oraz toczeniem się powoli do przodu, razem z całą resztą załogi autobusu. By wreszcie przy akompaniamencie, pękniętej chłodnicy, tudzież dziurawego szyberdachu, docierasz do miejsca docelowego.

Zaczyna się wyścig do wyjścia, zupełnie jakby wszyscy, nagle przypomnieli sobie, że nie mają jednak biletów i muszą co prędzej spieprzać zanim ktoś ich złapie. Tworzy się niecierpliwy wężyk do drzwi, ktoś potupuje nerwowo, ktoś kogoś dźga parasolem, autobus zwalnia, autobus staje, drzwi się otwierają, a cała ta bezkształtna masa ludzi wypada na chodnik. Jeżeli masz pecha i nie zdążyłeś wypaść razem z nimi, kierowca zamyka ci autobus przed nosem i jesteś skazany na jazdę do następnego przystanku.

W mojej opinii "Beskid" zasłużył na osobny krąg piekła, gdyż sam w sobie pewien rodzaj piekła reprezentuje. Piekła dla introwertyka-socjopaty na pewno. Pytanie tylko, czym sobie na to zasłużyłam?

Brak komentarzy: