Czy opowiadałam wam już, jak postanowiłam upiec ciastka dla wygłodniałych studentów z mojego roku?
Była środa, no może czwartek. Raczej czwartek. Siedząc na wykładzie ze stuk wizualnych i oglądając martwe natury zrobiłam się głodna.
- Zjadłabym ciastka - pomyślałam.
Potem przypomniało mi się, że mamy już grudzień. I w związku z tym powinnam przygotować coś na święta dla moich znajomych (bo jestem miła i zbieram dobre uczynki, żeby mikołaj zamiast rózgi przyniósł mi pod choinkę upragnioną hulajnogę - ale o tym innym razem). Spojrzałam na Olę po mojej prawej, na Dominikę po mojej lewej, a potem pomyślałam o stanie mojego konta i przypomniałam sobie, że przecież jestem biednym studentem z pięcioosobową rodziną, i psem, i mężem...
No cóż... Bywa.
Na całe szczęście, w tej właśnie chwili, przypomniałam sobie, że przecież umiem piec ciastka.
- Upiekę wam ciastka na święta - powiedziałam na głos, zamiast pomyśleć. I to był błąd.
- Ciastka?! - zakrzyknął ktoś z dalszych rzędów.
I takim oto sposobem zadeklarowałam się wykarmić całą moją grupę zajęciową.
Nadszedł poniedziałek i stwierdziłam, że czas najwyższy kupić produkty. Mąka - jest, cukier - obecny, jajka - aż za dużo, nie mam pojęcia co zrobię z resztą paczki i jeszcze masło. Przepchałam się przez ludzi w Biedronce, wystałam swoje w pięćdziesięcio metrowym ogonku i wreszcie dotarłam do kasy. Zapłaciłam. Chwyciłam za torbę - cholera ciężka...
Doszłam do kamiennicy, wdrapałam się z torbą na trzecie piętro, po czym przypomniałam sobie, że przecież nie mam wałka, ani stolnicy. Szlag by to, mogłam zabrać z domu, jak byłam w weekend, ale nie zabrałam. Dobra trzeba kupić.
Poszłam do Pepco, coś mi mówiło, że znajdę tam to czego szukam. I rzeczywiście zdobyłam wałek i zwijaną, sylikonową stolnicę, ale prócz tego utknęłam w kolejnym ogonku ciągnącym się aż do końca sklepu. Wystałam w kolejce, po drodze zabierając z regałów kubek, miskę, flanelowe skarpety i papier prezentowy. Moja silna wola umarła, więc żeby poczuła się lepiej odłożyłam papier, I tak nie dałabym rady przyjechać z nim w "Beskidzie". Doczołgałam się do kasy, zapłaciłam i poszłam na tramwaj,
Tramwaj mi uciekł, więc musiałam wracać pieszo i znowu włazić z tym wszystkim na trzecie piętro.
W środę po zajęciach postanowiłam upiec ciastka. Przyszłam do mieszkania zmęczona. Spojrzałam na produkty - krzyczały do mnie z półki. Zignorowałam je. Spojrzałam na wałek i stolnicę - one też do mnie krzyczały, ale głośniej bo były droższe. Nie dało się ich zignorować. Westchnęłam.
Po czym zabrałam się za pieczenie ciastek....
Zrobiłam ciasto - nic się nie zepsuło. Upiekłam ciastka - dalej wszystko było ok. Udekorowałam je - no tutaj początkowo było słabo, ale na całe szczęście łakomy współlokator zjadł wszystkie nieudane ciastka.
Na drugi dzień okazało się, że większość ludzi zamiast jeść, robiła moim ciastkom zdjęcia. A dwa tygodnie wcześniej wydawali się być tak wygłodniali... Ktoś tam przeszedł na dietę, ktoś zrobił sobie głodówkę, a ktoś był uczulony na czekoladę.
Spoko, będzie więcej dla mnie.
Na całe szczęście jest jeszcze mój mąż i on w pełni docenił trud włożony w pieczenie, gdyż bez zbędnych ceregieli ciastka zjadł i powiedział, że zajebiste. No nareszcie! Właśnie dla takich ludzi opłaca się piec.
Była środa, no może czwartek. Raczej czwartek. Siedząc na wykładzie ze stuk wizualnych i oglądając martwe natury zrobiłam się głodna.
- Zjadłabym ciastka - pomyślałam.
Potem przypomniało mi się, że mamy już grudzień. I w związku z tym powinnam przygotować coś na święta dla moich znajomych (bo jestem miła i zbieram dobre uczynki, żeby mikołaj zamiast rózgi przyniósł mi pod choinkę upragnioną hulajnogę - ale o tym innym razem). Spojrzałam na Olę po mojej prawej, na Dominikę po mojej lewej, a potem pomyślałam o stanie mojego konta i przypomniałam sobie, że przecież jestem biednym studentem z pięcioosobową rodziną, i psem, i mężem...
No cóż... Bywa.
Na całe szczęście, w tej właśnie chwili, przypomniałam sobie, że przecież umiem piec ciastka.
- Upiekę wam ciastka na święta - powiedziałam na głos, zamiast pomyśleć. I to był błąd.
- Ciastka?! - zakrzyknął ktoś z dalszych rzędów.
I takim oto sposobem zadeklarowałam się wykarmić całą moją grupę zajęciową.
Nadszedł poniedziałek i stwierdziłam, że czas najwyższy kupić produkty. Mąka - jest, cukier - obecny, jajka - aż za dużo, nie mam pojęcia co zrobię z resztą paczki i jeszcze masło. Przepchałam się przez ludzi w Biedronce, wystałam swoje w pięćdziesięcio metrowym ogonku i wreszcie dotarłam do kasy. Zapłaciłam. Chwyciłam za torbę - cholera ciężka...
Doszłam do kamiennicy, wdrapałam się z torbą na trzecie piętro, po czym przypomniałam sobie, że przecież nie mam wałka, ani stolnicy. Szlag by to, mogłam zabrać z domu, jak byłam w weekend, ale nie zabrałam. Dobra trzeba kupić.
Poszłam do Pepco, coś mi mówiło, że znajdę tam to czego szukam. I rzeczywiście zdobyłam wałek i zwijaną, sylikonową stolnicę, ale prócz tego utknęłam w kolejnym ogonku ciągnącym się aż do końca sklepu. Wystałam w kolejce, po drodze zabierając z regałów kubek, miskę, flanelowe skarpety i papier prezentowy. Moja silna wola umarła, więc żeby poczuła się lepiej odłożyłam papier, I tak nie dałabym rady przyjechać z nim w "Beskidzie". Doczołgałam się do kasy, zapłaciłam i poszłam na tramwaj,
Tramwaj mi uciekł, więc musiałam wracać pieszo i znowu włazić z tym wszystkim na trzecie piętro.
W środę po zajęciach postanowiłam upiec ciastka. Przyszłam do mieszkania zmęczona. Spojrzałam na produkty - krzyczały do mnie z półki. Zignorowałam je. Spojrzałam na wałek i stolnicę - one też do mnie krzyczały, ale głośniej bo były droższe. Nie dało się ich zignorować. Westchnęłam.
Po czym zabrałam się za pieczenie ciastek....
Zrobiłam ciasto - nic się nie zepsuło. Upiekłam ciastka - dalej wszystko było ok. Udekorowałam je - no tutaj początkowo było słabo, ale na całe szczęście łakomy współlokator zjadł wszystkie nieudane ciastka.
Na drugi dzień okazało się, że większość ludzi zamiast jeść, robiła moim ciastkom zdjęcia. A dwa tygodnie wcześniej wydawali się być tak wygłodniali... Ktoś tam przeszedł na dietę, ktoś zrobił sobie głodówkę, a ktoś był uczulony na czekoladę.
Spoko, będzie więcej dla mnie.
Na całe szczęście jest jeszcze mój mąż i on w pełni docenił trud włożony w pieczenie, gdyż bez zbędnych ceregieli ciastka zjadł i powiedział, że zajebiste. No nareszcie! Właśnie dla takich ludzi opłaca się piec.

Brak komentarzy: