Jakiś czas temu wspominałam wam o moim największym, dotychczasowo fatum, które niczym najbardziej uparty żbik świata, zakrada się do mnie nieubłaganie, by ostatecznie w tenże piątek pożreć mnie w całości, nie zważając nawet na moje krzyki i protesty.
Tak chodzi mi o maturę! Porzućmy metafory...
Dokładnie dwa dni temu, to jest w poniedziałek, moje przedmaturalne wyparcie się skończyło. Skończyło się za sprawą internetu, oraz strony mojego upragnionego uniwersytetu, zaraz po tym, jak zobaczyłam limit miejsc na rok 2018/19...
I ja wiem, że może remont budynku, może mniejsze sale architekci będą tam tworzyć, bo może taka moda. A może wykładowcy mają zbyt dużo roboty przy sprawdzaniu prac... Co jak co, ale podrzucanie dwustu kartkowego stosu, żeby sprawdzić, która praca spadnie na krzesło, która na stolik, a która na podłogę, to musi być jednak ciężkie...
 No ale, że by od razu obcinać limit miejsc o 2/3?!
CZY WAS TAM DAWNO W TEJ PLACÓWCE BÓG NIE POKARAŁ?!
Tyle ludzi mówiło, że uniwersytety to z pocałowaniem ręki na kierunki przyjmują. I nie to, że ja jestem jakimś człowiekiem, który idzie na łatwiznę. Bo wręcz przeciwnie, moja mama to mi wiecznie powtarza, że ja to kombinuję, jak koń pod górkę. I ja jestem uparta i zdeterminowana, no ale nie toleruję zupełnie aktu karygodnego, jakim bezsprzecznie jest podcinanie skrzydeł. A ta akcja, tejże uczelni, to przepraszam was bardzo, ale to jest właśnie PODCINANIE SKRZYDEŁ! Toż ja tam do was chciałam iść, żeby się uczyć, a nie żeby się opierdalać...
Chociaż powiem szczerze, że jak od dwóch dni gramatykę polską powtarzam, to byłam tak zrozpaczona, że nawet odpaliłam stronę Politechniki Wrocławskiej i zaczęłam przeglądać kierunki. W razie co... Pójdę na inżynierię środowiska. Ktoś przecież w tym kraju musi być od tego, żeby akwedukty stawiać i termy budować. Ale to już jest taki plan ostateczny, ostatecznie awaryjny. W razie gdybym się na uniwersytet nie dostała. Bo wiecie human na politechnice to trochę beka. Większa niż dyslektyk na filologii polskiej nawet.
Przez to sprawdzanie kierunków i przez to wszystko, to ja obecnie żyję w tak permanentnie stresowej rzeczywistości, że w życiu, ani nawet w innym życiu, nie wpadłabym na to, że tak można i tak się da. Jak normalnie człowiek, po ciężkich przeżyciach doświadcza stresu pourazowego, tak ja w tej chwili, odczuwam absolutnie autentyczny stres przedurazowy. Szczególnie jak w nocy potykam się o jakieś vademecum, w drodze do łazienki. Wtedy to już nie wiem, nie ręczę za to, czy mnie jakieś duchy z przeszłości, tudzież z Wesela nie nawiedzą.
Stres mój obejmuje w tej chwili już niemal każdy aspekt nadchodzących wydarzeń. Bo przecież tyle rzeczy może się człowiekowi wydarzyć, tyle niefortunnych wypadków, tyle chichotów losu...
Człowiek może zaspać, spóźnić się na losowanie, zapomnieć długopisu, zabrać wypisany długopis, zabrać długopis niebieski zamiast czarnego... Długopis może się wypisać w trakcie pisania!
Tak ogólnie rzecz biorąc najbardziej przerażają mnie właśnie długopisy. I wszelkie wypadki z nimi związane.
Dlatego ja ogólnie podziwiam moją przyjaciółkę, która nakupiła ich osiem. W sumie, to zastanawiała się, czy to aby nie za mało. A dopiero płacąc przypomniało jej się, że z powodu dysgrafii prawie wszystko pisze na komputerze. Z tej oto racji, niczym maturalna Matka Teresa, będzie je rozdawać tym nieszczęśnikom, z których postanowi sobie zażartować fatum. Tudzież wejdzie na losowanie miejsc z takimi szponami jak Logan (wykonanymi oczywiście z owych długopisów). Wszystko byle zostać zapamiętanym :)
A to nie jest wcale taka najgorsza strategia, bo prawda jest taka, że o większości takich utopistów jak ja, to nikt nie będzie pamiętał, jak już skończymy na filozofii, albo na jakimś innym nieżyciowym kierunku. Z BRAKU MIEJSC OCZYWIŚCIE.
Jeśli tak się stanie, to nie martwcie się, jako pierwsi zostaniecie poinformowani o tworzącej się nowej filozofii życiowej, opierającej się na bajglach, dialogu z gołębiami i szkole przetrwania na ulicy.

Brak komentarzy: