Tak. Właśnie ta przenikliwa i jakże błyskotliwa myśl nurtowała mnie przez całe 150 min mojej próbnej matury z języka angielskiego o zakresie rozszerzonym. W zasadzie ta sama myśl towarzyszyła mi również na wszystkich innych egzaminach. Polski pomińmy, bo nie był najgorszy, ale matematyka to już zgoła inna sprawa. Po zapoznaniu się z zadaniami otwartymi czułam
się jak bym zderzyła się z tirem. Jednak to i tak nic takiego w porównaniu z rozszerzoną historią,
 po której czułam się jakby przejechał mnie walec.
Tak więc, zamiast czytać i konstruktywnie rozwiązywać zadania, siedziałam w ławce tworząc
na tyłach mojej pracy istne arcydzieła w postaci Pepe Pana Dziobaka we wszystkich możliwych wariantach (w kapeluszu, bez kapelusza, śpiącego, patrzącego filozoficznie w przestrzeń,
 oraz zwyczajnie - zajebiście słodkiego).
Tak właśnie! Tak właśnie drodzy państwo nie zdaje się matury z angielskiego!
Co ja w ogóle robię w tym liceum? I to jeszcze na najmniej życiowym profilu jakim jest human? Kozy trza było paść a nie się MATURY zachciało!
Z drugiej strony w tych czasów chyba nie ma kozopasów, więc tak jakby ta opcja odpada. Alealeale...
Jak mi w życiu nie wyjdzie to zostanę bacą na Podhalu. Kupię sobie kawał góry, drewnianą chatę, stado owiec i będę z nich przędła skarpety dla turystów z Niemiec. #PlanNaZycieDoskonały
Tylko sobie antenę dokupię i internet zamontuję, co bym dalej mogła oglądać seriale na Netflixie
Bo trzeba przecież mieć jakiś plan awaryjny na życie. Plan B, jak to mawiał mój pradziadek, zanim nie udało mu się rozkręcić biznesu w bimbrem, zbiedniał, zachorował i mu się umarło. [*] Panie świeć nad jego duszą... Ale pomysł miał dobry. Dlatego też ułożyłam sobie alternatywne plany
od A do Z. Tak w razie gdyby to dziennikarstwo za pierwszym razem nie wyszło...
Może zostanę archeologiem i niczym Indiana Jones będę poszukiwała zaginionych artefaktów,
albo zacznę ostro trenować na harmonijce ustnej, żeby dostać się na Muzykologię. Potem pisać doktorat o życiu i twórczości Boba Dylana... Albo ostatecznie skończę jako baca. Kto wie...
W sumie żadna robota nie hańbi, byleby sprawiała przyjemność. A perspektywa głaskania miękkich, białych futerek, przygrywania w górach na harmonijce i beztroskiego tonięcia w serialach, wydaje się bardzo przyjemna ;)

Ps: Z tym pradziadkiem to nie do końca prawda.
      Biznes z bimbrem się udał.

Brak komentarzy: