- Enter. I zapisz – klikam w ikonę
na monitorze z nadzieją, że moja praca wreszcie zostanie
zakończona. Po chwili u dołu ekranu pojawia się zielony pasek,
informujący, że trwa zapisywanie pliku. 60%... 70%... 90%... Dum...
dum... dum... Nagle ekran robi się czarny i komputer gaśnie!
- Nie no to chyba jest jakiś żart.
Nie ma to jak przepisywać tekst na
komputer po raz trzeci i za każdym razem kończyć pracę z miną
świadczącą o nadchodzącym wybuchu nuklearnym.
- No co to ma do jasnej ciasnej być?!
Jeżeli komputer ma spełniać rolę
przyjaciela człowieka, to mój rokuje co najmniej na największego
wroga ludzkości. Generalnie sprawność tej niezrozumiałej dla mnie
machiny zależy chyba od jej kaprysu. Czasami współpracuje bez
zarzutu, nawet pomaga, a czasami szlag może człowieka trafić, bo
kiedy akurat musi zrobić coś ważnego, to ten szmelc odmawia
posłuszeństwa i się wyłącza.
- Spokojnie... Najważniejszy jest
oddech... Policz do dziesięciu... – powtarzam sobie, choć w moich
oczach widać raczej żądzę mordu niż chęć przebaczenia. Jak tak
dalej pójdzie, zacznę obmyślać niezwykle skuteczną zbrodnię,
jaką można popełnić na znienawidzonym przedstawicielu urządzeń
elektronicznych.
– Zastanówmy się. Siekiera, młotek
czy może od razu mam wyrzucić cię przez okno?! – myślę na
głos, na co o dziwo mój komputer postanawia zareagować.
Po chwili na ekranie pojawia się
magiczne i zarazem przyprawiające mnie o palpitacje serca, słowo:
Witaj.
Przez następne kilka minut walczę z
sobą, by nie odpisać po prostu: „Żegnaj” i nie pobiec na dół
po kij baseballowy.
- Czasami życie byłoby znacznie
prostsze, gdyby nie było takiego dziadostwa jak komputer.
Przynajmniej dłużej bym pożyła – wzdycham i znów zasiadam
przed klawiaturą z zamiarem odnalezienia feralnego pliku, który być
może jakimś cudem został gdzieś zapisany.
Jednak moja nadzieja pryska, nim
jeszcze zdąży porządnie zakotwiczyć w moim sercu, bowiem odkrywam
kolejna przykra niespodziankę.
- Nie no... Bez jaj... Czy ty właśnie
wywaliłeś mi w kosmos Worda?!
W takiej sytuacji komputer po prostu
traci prawo bytu. Jeszcze raz przeglądam zawartość znienawidzonego
sprzętu, ale jak Worda nie było tak i nie ma, a wszystkie pliki
jakie posiadałam w tym formacie pozostają nieobsługiwane.
- Ten diabelski szmelc właśnie
pozbawił mnie Worda! Nie, to są ewidentnie jakieś żarty! Czy ja
jestem w jakiejś ukrytej kamerze, czy co?! Marzy ci się
międzygalaktyczna czcionka albo to, że zamiast zapisu docx będzie:
space?! Już to widzę... Mały krok dla Microsoftu, ale wielki dla
oprogramowania! - jakby w odpowiedzi na moje pomsty sprzęt ponownie
postanawia się wyłączyć...
– O nie! Koniec twojego nędznego
żywota! Idę po ten kij baseballowy!
Gdy wstaję z krzesła i podchodzę do
drzwi z zamiarem popełnienia pierwszego w życiu morderstwa na
sprzęcie elektronicznym, mój komputer wybiera zgoła inną drogę i
postanawia popełnić samobójstwo. W prostych słowach: zaczął
kopcić i umarł. Znaczy, prawdopodobnie.
Podsumowując jego ostatnie dni życia,
lepiej sprawdziłby się w roli kominka. Drewno, kiełbaski i heja,
ognisko w domowym zaciszu. Dlaczego ja na to właściwie wcześniej
nie wpadłam? Nie mniej jednak potrzebuję nowego sprzętu. Choć
chyba gruntownie przemyślę, czy nie przerzucić się w przyszłości
na maszynę do pisania. Przynajmniej nie zeżre mi pliku i nie
postanowi wysłać Worda na wyprawę w przestrzeń kosmiczną

Brak komentarzy: