Otóż ... Miałam plan. Plan bez wątpienia genialny, mmmhm Belissima! Niczym dobrze wymarzona jajeczniczka... Ale, ale. Porzucając kulinaria.
(WYBACZCIE JESTEM GŁODNA, CHYBA CZAS NA KOLACJĘ)
Plan mój, zakładał, nauczenie się grać na jakimś instrumencie. Dente, smyczkowe, drewniane... Początkowo celowałam w fortepian, następnie w skrzypce, flet oraz gitarę. Ostatecznie jednakoż! Zafascynowana absolutnie i do reszty, twórczością Boba Dylana (https://pl.wikipedia.org/wiki/Bob_Dylan), postanowiłam zainwestować w harmonijkę ustną i rozpocząć tę jakże trudną, i kunsztowną sztukę grania, na tym szlachetnym instrumencie. By następnie, w przyszłości, obronić doktorat: z życia i twórczości wspomnianego wcześniej przeze mnie artysty. Następnie nagrać własną płytę, skomponować nowy soundtrack do "Piratów z Karaibów", a na koniec odegrać " Odę do radości", na szczycie góry Mount Blanc.
TAK NAPRAWDĘ TO NIE!
Tak naprawdę historia jest nieskończenie bardziej żałosna...
Bo zaczęła się od pewnego wieczoru spędzonego z cytrynówką dziadka. Oraz samym dziadkiem, który to, z granitowym spokojem i nadludzkim zrozumieniem, słuchał moich osobistych wynurzeń, ukierowanych, w kierunku braku talentu grajcaerskiego. Jaki to brak doskwierał mi niepomiernie i doprowadzał do głębokiej dekadenckiej depresji. Albowiem, poszkodowana przez życie, poturbowana prze rodzicielskie wybory, poskąpiono mi nauki grania na czymkolwiek.
- Dziadeek... - wyjęczałam w pijackiej wylewności. Zaznaczam, że zaledwie po trzech kieliszkach (mocny, bo domowy towar). - Dziadek... Rodzice nigdy nie pozwolili mi na niczym grać. Na niczym... A ja zawsze tak bardzo chciałam grać! Zobaczysz. Zobaczysz ja jeszcze kiedyś zagram na ukulele, albo na harmonijce. Wszyscy zobaczą!
Dziadek, najwidoczniej autentycznie poruszony moim niespełnionym marzeniem, postanowił je spełnić i oto w Święta, pod salonowym iglakiem dostrzegłam niewielki, srebrny, błyszczący przedmiot.
ZESTAW ŁYŻECZEK! - na szczęście przeznaczony dla mojej ciotki.
Oraz drugi, srebrny przedmiot, czyli moją zacną harmonijkę ustną.
Z dumą i bez uprzedzenia, mogę powiedzieć, że moja najbliższa rodzina solidarnie znienawidziła mnie, w pierwszych dniach, burzliwego rozwijania mojego niewątpliwego talentu muzycznego. Niezbyt dumni i pełni uprzedzeń, co do znamienitego instrumentu, jaki wszedł w moje posiadanie, zmusili mnie nawet, pewnego razu, do przeniesienia się ze swoją twórczością do garażu.
Na całe szczęście, jako człowiek niezwykle pojętny, dość szybko wychwyciłam, jak tworzyć, za pomocą płuc odpowiednie akordy oraz jak się nie zapowietrzyć, przy drugiej linijce "Hallelujah".
Od wtedy przygrywam już, niczym dziarski dziad, na wiejskim festynie. Brak mi tylko brody i widowni. Osobiście i z tym, i z tym niespecjalnie się spieszę.
Prawdziwy talent rozkwita powoli niczym kwiat kaktusa (i po wielu latach). Oraz co ważnie, nie potrzebuje szerokiej publiki (mój pies, mój pluszowy Bernardyn, Stefan).
Niezmordowanie wierze i ufam, w swój zwariowany los. Że pewnego dnia wdzieję sombrero i z dumą odegram: "Blowing in the wind", nie będąc przy tym obrzucana pomidorami.

Brak komentarzy: