Cierpliwość ze stali

Strony

  • Strona główna
  • O co biega?

kwietnia 09, 2021

Ilu znasz nieśmiałych pisarzy?

 

Jeśli by się nad tym zastanowić, to niewielu. Zazwyczaj pisarze albo są głośni jak ich własne książki. Albo starają się krzyczeć głośniej szczególnie, gdy książka odbiła się ciszą wśród czytelników. Niewielu jest cichych pisarzy. Takich którzy po prostu pracują nad tym co mają w swojej głowie. Bywa, że nie wydadzą nic, a ich domowe biurko wprost przelewa się od mniejszych i większych historii. Słowa są wtedy czymś więcej niż tylko prozą, są jak powietrze dzięki któremu może oddychać...

Pisarz nie pisze po to, by wydać książkę. Piszę, bo ma coś pilnego i osobistego do przekazania. Pisarz musi pisać, tak samo jak musi oddychać i robi to, mimo samotności, biedy i listów z odmową od wydawnictwa. Mimo rodziców i żony, którzy krzyczą: Ty głupcze. Dlaczego nie poszukasz prawdziwej pracy?! Pisarz pisze, bo jeśli nie będzie tego robił jego dusza umrze z głodu.1

Poznałam niedawno niezwykłą pisarkę wykreowaną przez Glenn Close, w filmie Björna Runge, pt: “The Wife”. Pisarkę skrytą za legendą swojego męża, odbierającego właśnie nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Jej nagrodę Nobla. Bo całe sedno tej opowieści zasadza się na tym, że to właśnie nieśmiała Joan pisze wszystkie książki. Niejako kradnąc historie ze swojego życia, przeobraża je we wspaniałe opowieści, na tyle uniwersalne aby porwać miliony czytelników. Wszystkie są piękne, wrażliwe i przerażająco prawdziwe. Nie ważne czy traktują o kobiecie znudzonej swoim związkiem, czy o mężczyźnie zdradzającym żonę z trzecią opiekunką ich dziecka. Każda z nich jest tym kawałkiem duszy Joan, który żyje dzięki literom i słowom. A jednak nikt o tym nie wie. Kobieta pisze przez całe swoje życie wydając wszystko pod nazwiskiem męża. Nawet jej dzieci są święcie przekonane, że to ich ojciec jest geniuszem w rodzinie. A matka? No właśnie kim jest matka? Kim jest ta cicha kobieta z tajemniczym półuśmiechem na ustach? Co myśli gdy lustruje swym przenikliwym wzrokiem otoczenie? Co dzieje się w jej głowie, gdy zamiast krzyczeć jedynie wzdycha?

Joan zdaje się wszystkie swoje emocje przelewać na papier. To on pozwala jej żyć, oddychać i trwać w trudnym związku z człowiekiem niedowartościowanym, którego wszyscy jednak uważają za geniusza. Z człowiekiem, który mimo wielu swoich wad, w pewien pokrętny sposób ją kocha, a ona kocha jego. Czasami ta relacja wydaje się piękna, czasami nieco toksyczna, lecz przede wszystkim jest prawdziwa. Joan jest reprezentacją wszystkich obaw jakie mogą mieć młode kobiety w związku z długotrwałym małżeństwem, wszystkich poświęceń. A jednak pod koniec wcale się ich nie wyrzeka. Co prawdę mówiąc, nieco mnie rozczarowało. Joan uparcie gra swoją rolę żony schowanej za geniuszem męża i ani myśli z niej zrezygnować. Wynosi go na piedestał, uparcie twierdząc, że to on jest autorem wszystkich ważnych dla niej opowieści.

“The Wife” jest opowieścią o kobiecie cierpliwej i pełnej poświęceń, a jednak w pewien sposób zadowolonej ze swojego życia. A może lepiej powiedzieć pogodzonej z nim? Dawno żadne zakończenie nie wywołało u mnie dwóch zupełnie sprzecznych emocji: z jednej strony zrozumienia, z drugiej rozczarowania. I szczerze mówiąc nie bardzo wiem jak powinnam je ze sobą połączyć. Wiem jednak, że historia Joan poruszyła mnie w pewien sposób i sądzę, że za jakiś czas do niej wrócę, by lepiej jej się przyjrzeć.

1 Żona (The Wife), Runge B., Szwecja/USA/Wielka Brytania 2017.

Czytaj więcej »
on kwietnia 09, 2021 0
Podziel się!
Etykiety:
Srebrny Ekran
Starsze posty

lutego 07, 2021

Baśń o niespełnionym marzeniu, czyli "The Florida Project"

W 1965 roku na konferencji w Orlando, Walt Disney zaprezentował światu projekt lepszego jutra. EPCOT, czyli Experimental Prototype Community of Tomorrow miało być lekarstwem na wszystkie problemy Ameryki. Przede wszystkim na ten jeden konkretny, związany z największymi miastami kraju, borykającymi się z coraz większą przestępczością. Ta 100 milionowa inwestycja, o powierzchni dwóch Manhattanów miała zawierać w sobie nie tylko park rozrywki podobny do tego jaki znajdował się w Kalifornii, lecz również lotnisko, strefę industrialną oraz co najważniejsze, miasto przyszłości. Disney zaprezentował utopię. Skrawek nieba w którym 20 tys. mieszkańców mogłoby żyć jak w bajce, pośród uliczek inspirowanych najwspanialszymi miastami świata, bez korków i smrodu spalin. Gdzie najnowsze technologie rozwiązywałyby wszelkie problemy, a każdy dzień dążyłby do tego, by w następnym żyło się lepiej. Niestety Walt Disney zmarł niespełna rok po konferencji, a śmiałe plany krainy jutra odeszły wraz z nim. Teren zakupiony pod Orlando został wykorzystany znacznie skromniej. Stał się kolejnym parkiem rozrywki, Disneylandem 2.0. W którym owszem zainwestowano dość sporo w nowe technologie, ale który nie miał w sobie nic ze wzniosłych planów założyciela imperium Myszki Miki. Mało kto w tej chwili pamięta, że tak dobrze znane Amerykanom centrum rozrywki miało swój początek w planie na wyleczenie tego kraju z jego miejskich problemów. I że plan ten, zaprezentowany przez Disneya wiele lat temu w Orlando posiada zaskakująco znajomy kryptonim - The Florida Project.

To żaden przypadek że 60 lat później Sean Baker nazwał tak swój film o biednej Ameryce na obrzeżach niedoszłego marzenia Disneya. Ukazuje życie i problemy amerykańskiej biedoty zamieszkałej w bezpośrednim sąsiedztwie jednej z największych atrakcji w Stanach Zjednoczonych. Robi to jednak z lekkością komedii, porzucając standardową dla tego typu opowieści retorykę, mającą pokazać: jak bardzo bohaterowie mają źle i jak mocno gotowi są na wszystko, by tylko wyrwać się z tego świata. Baker nie musi nikogo przekonywać o tragedii swoich postaci. Zakłada, że sami ją dostrzeżemy, mimo iż przez niemal cały film jesteśmy prowadzeni przez sześcioletnia dziewczynkę.

Moonie, bo tak na imię ma nasza główna bohaterka zamieszkuje w jednym z wielu moteli o baśniowych nazwach, które w swej strukturze zupełnie nie przypominają baśni. Pełne są ludzi, na pierwszy rzut oka przypominających takich, którzy przegrali swoje życie. Czy to mężczyzna, który przez chorobę stracił dom. Czy też kobieta, której wydaje się że jest żoną Jezusa. A jednak w tym obrazie Bakera, skąpanym w pastelowych barwach istnieje pewna baśniowość. Reżyser pozwala nam odkrywać ten osobliwy świat wraz z sześciolatką i jej przyjaciółmi, towarzysząc w jej codziennych przygodach. Nie ważne, czy chodzi o żebranie o drobne na lody, wyprawę na opuszczone osiedle, czy też piknik na pniu przewróconego drzewa. Wszystko przesycone jest emocjami. Każdy posiłek mamy ochotę jeść razem z Moonie, do każdej piosenki tańczyć jak ona, wreszcie uśmiechać się na jej kolejny wybryk, który najpewniej ujdzie jej na sucho. Bo taki jest jej świat.

Przynajmniej taki wydaje się na pierwszy rzut oka. Bo pod tą kolorowa powłoką, fajerwerkami na parkingu, safari i nocowaniem u przyjaciółki, kryje się gorzka rzeczywistość. Która dyskretnie spogląda na nas z rogu ekranu. I mam wrażenie, że właśnie o to chodziło. O te ukradkowe spojrzenia w stronę widza, bez zbytniego przerysowania sytuacji, która przecież i tak jest już zła. I nikt tego nie podważa. Reżyser sprawia wrażenie, jakby nie chciał na pierwszym miejscu stawiać społecznego komentarza. Nie ma zamiaru bawić się w Boga, prezentować nam kolejnej utopijnej wizji mającej uleczyć problemy ludzkości. Sean Baker stawia na autentyczne relacje tworzące ten niezwykły mikroświat bohaterów. Pozwala po prostu spędzić nam gorące lato wraz z tymi dzieciakami, bez zbędnego martwienia się o trzy aktowa fabułę, którą mamy przed sobą. Bo przecież lato nigdy nie miało trzy aktowej fabuły.

Ten film żyje dzięki postaciom. Które z jednej strony są na wskroś wyjątkowe, z drugiej jednak na tyle uniwersalne, że można ich historię przełożyć na to, co dzieje się naprawdę na przedmieściach Orlando. W tym świecie nie tylko dzieci są dziećmi. Mamy wrażenie, że również dorośli nie dojrzali do swojej roli. Uporczywie próbują przedłużyć okres niekonfrontowania się z przykra rzeczywistością, o czym przekonują nas drobne gesty i sceny świadczące o ich bezradności. W tym świecie nic nie można już zmienić. Wszyscy mkną do przodu, lecz przy okazji coraz bardziej w dół. I jest to tak oczywiste, że nikt już się temu nie dziwi. Bohaterowie tak długo żyją w takiej rzeczywistości, iż nie zdają sobie sprawy z istnienia błędnego koła, w które wpadli i z którego prawdopodobnie nie zdołają się już wydostać. A mimo to, w tym otoczeniu pełnym - można by bez ogródek powiedzieć - patologii, nadal istnieją relacje, na które patrzymy z niejaką nostalgią. Każda z postaci, nie ważne jak głęboko tkwi w przysłowiowym gównie, wciąż zdolna jest do wzajemnego dbania o siebie, przyjaźni czy nawet miłości. Ta ostatnia mimo, iż wydaje się nieco wyszczerbiona przez okoliczności, nadal jest piękna. I co najważniejsze jest najlepszą z możliwych odmian, bo wydaje się na wskroś prawdziwa.

Jest coś chyba w tej prawdzie, a raczej w tym jak Baker ją postrzega. Przeplatając drżącą wraz z ręką kamerę z poetyckimi szerokimi planami. Obrazując świat z obiektywem zawieszonym na wysokości sześcioletniego dziecka i kontrastując go nieustannie z brutalnością nieubłaganej rzeczywistości. Która mimo swojej pozornej beznadziejni skąpana jest w jaskrawych barwach, tworząc niezwykle plastyczny obraz. Reżyser dostarcza nam prawdę subiektywną, skrytą w pamięci małej Moonie, która być może żyje gdzieś w 2070 roku i opowiada to wszystko z perspektywy czasu, który dość umiejętnie zatarł jęczącą gdzieś za ścianą matkę, a zostawił tylko rap na głośnikach i salon piękności dla lalek. Zostawił świat pełen zabaw i barw, w którym każdy dzień jest przygodą. Twoja mama jest śpiąca królewną, a menadżer motelu jest strażnikiem wszystkich waszych marzeń - jedynym rycerzem na jakiego stać tę rzeczywistość.

The Florida Project jest jak misterna układanka, złożona z krótkich etiud. Każda z nich jest małym arcydziełem, gdzie komizm spotyka się z dramatem, a magia przeplata z realizmem. Sean Baker zaprezentował pewnego rodzaju współczesną baśń, w której wyobraźnia ma moc przekształcania nawet nieubłaganej rzeczywistości. Nie trudno więc dojść do wniosku, że mając w pamięci uporządkowaną Florydą Disneya, bardzo łatwo jest nam odwrócić wzrok w stronę tej drugiej. Prawdziwszej. O której można by pisać jeszcze wiele, ale znacznie lepiej jest ją po prostu zobaczyć.

Czytaj więcej »
on lutego 07, 2021 0
Podziel się!
Etykiety:
Srebrny Ekran
Starsze posty

grudnia 09, 2020

Świąteczny student

     


    Czas na jedną z tych śmieszniejszych opowieści. 

    Czwartek. 9.00 rano. Zajęcia: Muzeum Postnaturalne. I ja. W piżamie, z miską płatków obok laptopa, gorączkowo szukam notatek do mojej prezentacji. Prezentacji, którą miałam przedstawiać jako ostatnia, ale robię to jako pierwsza, bo tak zarządzono. Więc mówię. Mówię coś, cokolwiek... Zupełnie bez sensu, bo obudziłam się piętnaście minut wcześniej. Boże jak dziwnie mi się spało poprzedniej nocy, noga mi zmarzła i śniła mi się moja nauczycielka polskiego z liceum. Ale pora opowiedzieć trochę o ruchu mający na celu dekolonizację Muzeum Historii Naturalnej w NY. zacina mi się prezentacja i wszyscy słyszą jak się denerwuję. Za przeproszeniem kurwica może człowieka trafić przez te durne Teamsy. Boże... Nareszcie udało się wyłączyć udostępnianie ekranu i grupa nie widzi już tapety z moją ulubioną animacją. Generalnie nie było tak źle. Co może jeszcze się zdążyć? - myślę... 

     I w tym momencie mój przemiły wykładowca prosi mnie o udostępnienie filmu na YT, który podsumuje moja wypowiedź. Więc ja udostępniam. I nagle widzę, że to nie ten link. Że na grupowym czacie wrzuciłam coś zupełnie innego niż miałam. Za późno. Wykładowca klika i z jego głośników rozlega się dźwięk świątecznych dzwonków, a następnie anielski głos Ariany Grande, która śpiewa "Santa tell me". Nieeeeee, krzyczę niemo bo zapomniałam, że mam wyłączony mikrofon. Nie. Krzyczę znowu, tym razem już włączając mikrofon. To nie ten link! Wykładowca śmieje się po drugiej stronie. Grupa zapewne kiśnie i zwija się ze śmiechu w swoich domach. Ja czerwona. Dobrze, że mnie nie widać bo mam na sobie pidżamę w świąteczne pingwiny. Lol. Wreszcie wysyłam dobry link. Wrzawa ucicha. Na koniec słyszę tylko jeszcze od wykładowcy: Pani Dario, niech się Pani nie martwi jest grudzień. Można już słuchać Ariany Grande.

Czytaj więcej »
on grudnia 09, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Dziennik wariata
Starsze posty

grudnia 02, 2020

Złośliwość rzeczy martwych, czyli Frantic

    Film, podobnie jak książka, jest dla mnie bardzo ważny. Bywa, że ze względu na przedmiot moich studiów jest nawet ważniejszy niż jakakolwiek literatura. Tym bardziej chciałabym wprowadzić tutaj nowy cykl tekstów, które opierać się będą właśnie na analizie filmów, w różnym kontekście i stopniu. W zależności od tego, jakie struny dany film we mnie porusza, prowadzę analizę, czasami bardziej szczegółową, czasem nie. Czasami jest to tylko punkt wyjścia dla jakichś rozważań. Nie mniej wszystkie filmy, o jakich będę tu opowiadać będą dobre, może nawet bardzo dobre i w jakiś sposób ważne dla mnie.

    Ten tekst jest pierwszym z wielu, mam nadzieję. Miłego czytania... 

*


 

    Zawsze zadawałem sobie pytanie, gdzie jest ten moment, kiedy zaczynasz mieć pełne prawo do martwienia się. Gdzie zaczynasz pytać innych o tę osobę której brakuje? Ten moment w zasadzie nie istnieje. On z wolna w tobie narasta. Wyobraź sobie, że mówię teraz stop, przerwijmy na chwilę tę rozmowę, muszę się napić, iść do toalety, albo kupić paczkę papierosów. Ty mówisz jasne, ja idę, a ty czekasz. Pięć minut, dziesięć minut, pół godziny... Zaczynasz chodzić w kółko, rozglądać się. I pytanie brzmi, kiedy następuje ten moment, że dzwonisz i mówisz: Roman zniknął. Może na zawsze.

~Roman Polański1


Czym w zasadzie jest Frantic? Bo zdaje się to zgoła niejasne... Rzecz jasna jest filmem, nawet powiedziałabym dobrym filmem Romana Polańskiego. Jako przymiotnik w wolnym tłumaczeniu definiuje osobę rozszalałą, szaleńca biegającego po ulicach Paryża, w rozpaczliwym poszukiwaniu żony. Z jednej strony jest thrillerem, z drugiej zdaje się dość dyskretnie wymykać ramom swojego gatunku, by zaoferować nam nieco inne spojrzenie na miasto miłości. Spojrzenie nieco oniryczne, nierzeczywiste, wymykające się codziennej rzeczywistości bohatera. Spojrzenie redefiniujące przysłowiowego Amerykanina w Paryżu.

    W swej pierwszej warstwie prezentuje historię małżeństwa, które przyjeżdża do Francji na konferencję. Meldują się w hotelu po czym odkrywają, że na lotnisku zostały pomylone walizki. Po krótkich formalnościach, postanawiają odpocząć. Mąż bierze prysznic, żona odbiera w tej chwili telefon i po krótkiej rozmowie, której podobnie jak główny bohater nie słyszymy, kobieta wychodzi, by już nie wrócić. Walker, bo tak nazywa się nasz bohater, zaczyna jej szukać. Większość napotkanych przez niego ludzi sugeruje, że żona mogła uciec z kochankiem, w co ten oczywiście nie wierzy. Problem w tym, iż wszystkie poszlaki zdają się z sobą nie łączyć, a jedynym świadkiem przemawiającym za tym, że jednak stało się coś złego jest obdarty, francuski hipis, za którego drinka bohater musiał zapłacić w pobliskim barze. Walker rozpoczyna śledztwo na własną rękę i kolokwialnie rzecz mówiąc rusza w Paryż. Który już nie wydaje się być tym samym romantycznym miastem, co kiedyś.

    Generalnie Polański bardzo świadomie buduje tę historię, bawiąc się nieco oczekiwaniami widza, co do tego gdzie ona zmierza. Śledztwo głównego bohatera jest trudne, żmudne i opiera się jedynie na drobnych poszlakach i jednym szczęśliwym trafie. Reżyser w dość charakterystyczny sposób komponuje kadry, bawi się tempem filmu, w niektórych scenach stosuje montaż wewnątrzkadrowy, a całą akcję zdaje się napędzać MCGuffin w postaci statuy wolności. Ale symboli, nawiązań i drobnych przedmiotów o większych znaczeniach jest w tym filmie trochę więcej i to szczególnie one skradły moje zainteresowanie. Bo to właśnie one ciągną Walkera w konkretne miejsca, dzięki nim rozwiązuje zagadkę zniknięcia żony, wreszcie to również złośliwość rzeczy martwych powoduje całe to zamieszanie. A naszym głównym podejrzanym jest walizka.

Kremowy Samsonite

    Średniej wielkości, niepozorna damska walizka, pomylona na lotnisku staje się przyczyną problemów głównego bohatera. W pierwszej części filmu generuje ona zamieszanie potrzebne do rozwinięcia akcji, w drugiej daje nadzieję na odnalezienie żony i na jej odbicie z rąk porywaczy. Generuje napięcie zarówno na początku, między małżonkami, jak i później, na lotnisku, gdy bohater odbiera ją z przechowalni, gdy podczas przesłuchania jeden z policjantów niby od niechcenia kładzie na nią rękę, i wreszcie, kiedy Walker w genialnej scenie wspina się z nią po dachu. Pojawia się również w scenie pod prysznicem. Ogranej na jednym ujęciu scenie, która rozpoczyna się od obu postaci, oddzielonych kabiną prysznicową, a kończy machnięciem ręki i wciągnięciem w głąb pokoju walizki, która znika nam z pola widzenia wraz z bohaterką. Już samo ujęcie, ukazujące świat zza drzwi łazienki, zwiastuje pewien niepokój, umowne odseparowanie od siebie obu małżonków, które za krótką chwilę stanie się rzeczywistością. Feralny przedmiot zawiera w sobie niewinną statuetkę napędzającą późniejszą akcję, której jednak główny bohater z początku nie dostrzega. Na całe szczęście walizka prowadzi jednak Walkera do pierwsze istotnej wskazówki, dzięki której uda mu się zrozumieć całą tę historię.

Niebieska Papuga

    To klub nocny, który bohater odnajduje dzięki małemu pudełku zapałek. Przedstawiający nam zupełnie inny obraz Paryża, niż ten który znamy dotychczas. Ten Paryż jest brudny, zadymiony i głośny. Reżyser wprowadzając do tego miejsca Walkera korzysta ze sposobności, by rozluźnić nieco napiętą wcześniej atmosferę, serwując nam niemalże zabawny dialog z handlarzem koką. Biała dama, o której ten wspomina jednoznacznie kojarzy się z zaginioną żoną, jednak to nie o nią chodzi tym razem. Nie mniej to jednak dzięki tej znajomości główny bohater trafia do mieszkania niejakiego Dede, by następnie za sprawą odsłuchanej tam wiadomości odnaleźć Michelle, właścicielkę feralnej walizki. Walker trafia na młodą kobietę, symbol wszystkiego tego, o czym śni większość mężczyzn będąc w Paryżu. Piękna, choć nieco przerysowana Francuzka staje się kompanem w trudnej rozgrywce z porywaczami. Jest bytem przeciwstawnym do poszukiwanej żony, pokusą, na którą Walker zdaje się nie być gotowy, ale z którą łączy go jednak pewna więź, wreszcie symbolem młodego i witalnego miasta, którego nasz bohater nie potrafi do końca zrozumieć.

Jego przygoda z Michelle przypomina nieco sen, którego ścieżką dźwiękową jest piosenka Grace Johns. Polański zdaje się odbierać obrazowi poczucie realizmu. Projektuje kadry tak, by były raczej wyrazem emocjonalnego napięcia, aniżeli rejestracją otaczającej bohatera rzeczywistości. Realia nocnego Paryża, imprezy, tańce, wijąca się na parkiecie Emmanuelle Seigner, to wszystko ma oddziaływać na nas emocjonalnie, odciągać nieco od poszukiwań zaginionej żony.

Statua wolności

    Ale niezależnie od tego jak bardzo nasz bohater chciałby uciec od zastanej rzeczywistości, ta istnieje i brutalnie przypomina o sobie szczególnie w scenie na dachu. Walker wracając do mieszkania Michelle, odkrywa, że dziewczyna prawdopodobnie jest w niebezpieczeństwie, jednocześnie sytuacja ta pozwala na odkrycie intencji domniemanych porywaczy. Mężczyzna podejmuje brawurową wspinaczkę po dachu, by wkraść się do mieszkania dziewczyny przez maleńkie okienko łazienki. Co ważne wspina się wraz z walizką, która w trakcie wspinaczki otwiera się, a on traci cenną zawartość, choć w istocie sam do końca nie wie, co nią jest. Scena tak podobna do tej z Psychozy niesie z sobą skojarzenie o inspiracji Hitchcockiem. Polański zdaje się nam w niej udowadniać, że to on jest panem sytuacji. Tylko od niego zależy czy Walker spadnie na bruk, czy w ostatniej chwili złapie się wystającej anteny. Napięcie budują kolejne ujęcia na rozedrganą sylwetkę bohatera oraz detale. Ostatecznie to dzięki tej brawurowej akcji mężczyzna dowiaduje się, co jest kluczowym elementem zawartości walizki. Statua wolności, pozostawiona na dachu kamienicy Michelle, ukazuje się głównemu bohaterowi również zaraz po przebudzeniu na łódce jej znajomych. Prócz oczywistego napędzania akcji, stanowi ona także symbol przeszłości, domu, bezpiecznej Ameryki, w której bohater zostawił swoje spokojne życie. Niewielka statuetka jest jednocześnie kluczem do odzyskania tego życia. Natychmiast zmienia dynamikę fabuły z poszukiwania drobnych poszlak, do autentycznej gry z porywaczami. Gry która w zasadzie powinna zostać zakończona o wiele wcześniej niż w istocie zostaje. Jakby reżyser jeszcze raz postanowił zagrać z oczekiwaniami widzów i podarować im dodatkowe pół godziny filmu o sennym Paryżu.

Czerwona sukienka

    Kolory w filmie Polańskiego wydają się być nieprzypadkowe. Począwszy od hotelowego lobby, które specjalne zostało ukazane w szarościach, doskonale oddających początkową zwyczajność życia bohaterów, która to następnie przeradza się w panikę i gniew. A skończywszy na czerwonych sukienkach. Ta pierwsza należąca do bohaterki granej przez Seigner, w szczególny sposób podkreśla wszystkie jej walory, co widać szczególnie podczas jej tańca z Walkerem. Ten krótki moment jest niemalże podsumowaniem całego filmu. W ciemności, która skrywa ludzi jedynie kolorowe światła wydobywają ich sylwetki z mroku. Bohater czuje się zagubiony, zdaje się niedopasowany do otoczenia, do sytuacji, wreszcie do partnerki, która wije się na około niego w ponętnej sukience, obiecując wszystko to, o czym marzą mężczyźni. Walker ostatecznie jednak wyrywa się z jej ramion, sen pryska, a on sam wybiera znacznie bezpieczniejszą czerwoną sukienkę, tę należącą do jego żony. Obie kobiety spotykają się w końcowej scenie, podczas wymiany. Są jak lustrzane odbicia, przeciwstawne sylwetki, jak dwie zupełnie inne obietnice, zupełnie innych sposobów życia. Ostatecznie jeden z tych sposobów umiera wraz z bohaterką Michelle, która powoli zaczynała coś znaczyć dla Walkera.

    Podsumowując Frantic jest pewną grą. Polański zdaje się tylko podszywać pod konwencję thrillera, bawi się oczekiwaniami widzów, mamiąc ich jednocześnie obietnicą rozwiązania tajemnicy. Któż bowiem nie chciałby się dowiedzieć, co stało się z uprowadzoną kobietą? Jednocześnie stara się zredefiniować doświadczenia Amerykanów związane z Paryżem. Ukazuje liczne grzechy przyjezdnych to tu, to tam, co jakiś czas przenosząc naszą uwagę na zgoła inne tory, niż początkowo. Widz może więc podążać za główna fabułą, albo oddać się nieco onirycznej wyprawie bohatera przez miasto miłości. Wszystko zależy od niego.



1 https://www.youtube.com/watch?v=_Ro1vK4hkVI, [dostęp,25.11.20].

 


Czytaj więcej »
on grudnia 02, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Srebrny Ekran
Starsze posty

października 27, 2020

Kobieta w czerni

     Co mogę powiedzieć? 

    Niewiele. To miejsce nigdy nie było od politycznych przepychanek, tudzież od wygłaszania moich opinii na tematy dotyczące tego, co dzieje się w kraju. Nie mogę powiedzieć, że mam coś ważnego do dodania, że straciłam dziecko, że mam takie czy inne doświadczenia z ciążą. Bo nie mam. To stwierdzenie jest proste i szczere. 

    A jednak jestem kobietą. Młodą - jasne, bo niespełna dwudziestodwuletnią. Kobietą, która już od dawna nie czuła się w tym państwie bezpiecznie, ale która myślała, że jakoś to przetrzymamy. Do tej kolejnej kadencji. Tym razem jednak nie jestem już tego taka pewna. Nie jestem pewna czy kolejna kadencja będzie, czy można jeszcze liczyć na zmianę czegokolwiek. I jasne zdarzyła się w ostatnim czasie masa strasznych rzeczy, a jednak najbardziej boli mnie to, że społeczeństwo podzieliło się na pół. Na tę białą połowę naznaczona przez wysłanników Boga, którzy zapomnieli chyba czym jest religia miłości. I na tę czarną, która obecnie przeżywa żałobę. 

    Nie mam nawet w jednym procencie tyłu traumatycznych doświadczeń ile ma większość z tych kobiet, które miały odwagę wyjść na ulicę. Nie mam tyle odwagi by pójść z nimi. Nie mam nawet nic czarnego w swoim domu, co mogłabym ubrać. Prócz jednego czarnego szlafroka należącego do mojego chłopaka. Chłopaka, który nigdy mnie do niczego nie zmuszał i który zawsze rozumiał czym jest moje ciało. Moją decyzją. Tak naprawdę nie wiem czy kiedykolwiek zechcę mieć dzieci. Czy ta chęć przezwycięży strach jaki jest w tej chwili. Nie wiem. Wiem jednak, iż chciałabym od miejsca w którym żyje trochę więcej bezpieczeństwa i empatii. Tak naprawdę mam ogromne szczęście żyjąc takim życiem, z takim człowiekiem. Szczęście którego wiele z nas nie ma. Ale wiecie nie na szczęściu opiera się pewność, że jest się częścią społeczeństwa, i że nasza obecność faktycznie coś znaczy. 

    Chciałabym tak naprawdę z pokorą wesprzeć wszystkie kobiety, które są na tyle silne by krzyczeć. By wyjść na ulicę i nie bać się starcia z policją. Drogie panie pokazujecie siłę jakiej nigdy jeszcze nie widziałam. Jesteście w całym kraju. Wkurwione. A jak wiadomo mało co wkurwioną kobietę zatrzyma. Mam też słowo dla panów, którzy również wspierają cały protest. Panowie jesteście wielcy, walcząc o swoje kobiety. 

    Na koniec chciałabym tylko powiedzieć, że pewnie jak wiele z nas miotam się między chęcią rozwalenia całego tego systemu, a konsekwencjami tej rozwałki. Czy po tym wszystkim będzie jeszcze bardziej czarno-biało? Czy może wreszcie skończy się podział na my i wy? Na to co dobre i złe, błogosławione i nie. Mam w sobie wiele zarzutów do tego państwa, do kościoła, do niektórych obywateli którym ktoś kiedyś poskąpił empatii. Ale to nie jest miejsce na te zarzuty. Zresztą nie jestem najlepszą osoba by je wygłaszać. Myślę, że dużo lepiej słychać je teraz na ulicach, głosami tysięcy ludzi w całej Polsce. Mogę tylko powiedzieć: Dziękuję. Za wasz głos który mam nadzieję nie zostanie stłumiony.

#StrajkKobiet

Czytaj więcej »
on października 27, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Rzeczy ważne
Starsze posty

października 21, 2020

Świat bez boheterów


 
    Wychowałam się w świecie wielkich czynów i podniosłych opowieści, spisanych rękami Tolkiena, Lewisa, czy Rowling. Doskonale pamiętam wszystkie te historie. Dzięki nim żyłam i oddychałam, marzyłam i śniłam. Wszystko w ich było piękniejsze, czystsze i lepsze. Rzeczywistość mimo ciągłych zagrożeń i niepokoju, posiadała barwy, której dodawali jej bohaterowie. Byłam związana z niemal każdym z nich subtelną więzią jaka łączy dziecko i jego wymyślonego przyjaciela. Uczyli mnie, przekazywali lekcje i wartości. Pokazywali co jest dobre, warte poświęcenia i miłości. I pokazują do tej pory. Moi bohaterowie zostali ze mną do teraz i mam cichą nadzieję, że zostaną na zawsze. Mam w sobie bowiem nadal tę cząstkę dziecka, która wybrała ich na swoich przewodników i mentorów. I mimo, iż zrodzili się zaledwie w wyobraźni innego człowieka moja wyobraźnia dawała im żyć, pozwalała ich podziwiać.

     I takich ludzi jak ja jest chyba więcej, goniących za kolejnymi epickimi historiami pokroju "Władcy pierścieni". Nie tylko dla tego, że pełne są magii i nadprzyrodzonych postaci, lecz raczej dlatego, że rozpaczliwie w tych wszystkich opowieściach szukamy prawdziwych bohaterów. Bohaterowie są jak relikty minionych wieków, tak niepodobni do ludzi spotykanych na co dzień, nieco samolubnych i krnąbrnych. 
    Co nie znaczy że ludzie nie są zdolni do bohaterskich czynów, do odwagi. Tego przecież nauczyły nas wszystkie wielkie trylogie. Chodzi o to, że w tym zwyczajnym świecie o bohaterów jest nieco trudniej. Raczej nie widzisz na ulicy faceta z mieczem w dłoni, czy w lśniącej zbroi, nikt nie wybiera się z kołczanem pełnych strzał do urzędu skarbowego, magów nie ma nigdy na ostrym dyżurze, a cudowne zbiegi okoliczności raczej nie zdarzają się śmiertelnikom. Przez to nasz świat nie jest tak prosty jak wszystkie te inne światy, w których granica między dobrem i złem zazwyczaj nakreślona jest jasno i wyraźnie. Czasami ktoś przez nią przeskakuje, zmieniając stronę i dopuszczając się hańbiącej zdrady. Lecz raczej nikt nie balansuje na niej jak na linie, jak to się często zdarza w rzeczywistości. 
     
    W rzeczywistości bycie bohaterem jest znacznie cięższe. Bo owszem znamy niemal wszystkie ideały, ale będąc jedynie ludźmi dążymy do nich nieco na ślepo. Okaleczamy je i naginamy zgodnie z naszą wolą, nie potrafiąc do końca zaufać temu co niosło na skrzydłach wszystkie wielkie historie - przeznaczeniu. Nasze przeznaczenie zdaje się już dawno nas porzuciło. Spakowało walizkę i wyjechało na spotkanie czasom o nieco większym znaczeniu.
    Bohaterowie zostali więc w naszych głowach i naszych książkach. Dużo częściej spotykani raczej w literaturze dziecięcej i młodzieżowej niż w tej dla dorosłych. Dorosłość z jakich dziwnych powodów porzuca bohaterów na rzecz ich moralnie skonfliktowanych odpowiedników miotających się między dobrem a złem. Choć mnie osobiście wydaje się, iż nie o dobro w bohaterach nam chodzi. Ani nawet o ich trafne wybory. Zawsze chodziło o ich umiejętność działania pomimo paraliżującego strachu. 
 
    Wyobraź sobie jak mocno musiał się bać każdy z twoich bohaterów, chwytając za miecz, łuk, czy magię, stojąc na przeciw znacznie większego przeciwnika. Jak mocno musiały trząść mu się dłonie, jak bardzo musiał być zmęczony po nocnych wartach, jak strasznie bolały go nogi po przejściu wielu tysięcy mil pieszo. A jednak zawsze szedł, czuwał i walczył, czasami z nadzieją, a czasem bez niej, wiedząc, że zginie. Opowiadamy sobie nawzajem o heroicznych czynach zapominając nieco o tej drugiej, człowieczej stronie wszystkich walk stoczonych na kartach książek. Zapominamy o tym, że niemal każdy, nim został bohaterem był zwykłym śmiertelnikiem. Ci najlepsi nigdy nie rodzili się w kuźniach bogów, nie powstali z żelaza, a raczej krok po kroku pokonywali kolejne przeciwności. Nie raz wątpili, robili głupoty, a w ostatecznej bitwie często pomagało im zwyczajne ludzkie szczęście. 
 
    Każdy bohater był kiedyś człowiekiem, nieco skołowanym z racji znalezienia się nagle w magicznym świecie, pierwszą walkę toczył często sam ze sobą, by dopiero pod koniec w epickiej bitwie, w której rozstrzygały się losy świata, zwyciężyć nad budzącym grozę przeciwnikiem. I nawet w tej bitwie nie chodzi już o dobro i zło, o to rozgraniczenie i linię pomiędzy dwoma rzeczywistościami. Bo podobne bitwy toczymy na co dzień. Najczęściej w naszych głowach. Nigdy nie są tak epickie jak te papierowe, ale niemal tak samo wymagające. Najważniejsze w tym całym wywodzie jest więc nieco naiwne przesłanie, iż każdą z tych bitew można jakoś wygrać. Nie ważne jak liczna przewagę ma twój przeciwnik. O wschodzie słońca zawsze nadchodzi nadzieja. Jest to nieco utopijne myślenie. Zakorzenione w dziecięcych marzeniach. A jednak sądzę, że jest ono potrzebne. Ponieważ w świecie, w którym codziennie tak trudno jest odnaleźć w ludziach bohaterów, może pora odnaleźć jakichś w sobie. Może to my mamy potencjał do pisania własnych historii i możliwe, że aby zacząć wystarczy tylko zaczerpnąć ze źródła. Z dobrej opowieści o bohaterach...
Czytaj więcej »
on października 21, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Człowiek-Świat
Starsze posty

lipca 14, 2020

Skóra i kości

     

      Idąc do pierwszej klasy podstawówki ważyłam raptem szesnaście kilo. Szesnaście kilo – ciężko wyjaśnić ile to jest, ciężko przeliczyć, porównać. Szczególnie jeśli chodzi o dziecko. Można powiedzieć, że byłam lekka jak piórko, za lekka, za mała, zbyt koścista. I tak zostało. Mimo iż nie mam już wcale metra dwadzieścia i nie ważę tamtych szesnastu kilo.

      Moja historia jest chyba całkiem prosta, po prostu zawsze byłam chuda i mało co chciałam jeść. Nie ma w tym winy moich rodziców, dziadków czy kogokolwiek. Zwyczajnie nie jadłam za bardzo. Aż pewnego dnia jeden mądry lekarz postanowił mnie zastraszyć i powiedział, że jeśli nie zacznę zamknie mnie w klinice na pół roku, ze stwierdzoną anoreksją. To był naprawdę znakomity lekarz... Nie wyobrażam sobie, co bym zrobiła, gdyby mojej ośmioletniej córce ktoś powiedział, że zamknie ją na pół roku w klinice, wpisując w papiery ciężką chorobę, o której ona nawet nie miałaby pojęcia. Tak, mając osiem lat nie wiedziałam co to za dziwna i straszna choroba, nie przeszło mi przez myśl, że gość sądził, iż nie jem, bo chcę być chuda. Jakby nie. Nie jadłam bo nie lubiłam wielu rzeczy. I z uporem małego osiołka nie jadłam ich dalej. Choć decydowanie zaczęłam jeść więcej. I znów nie dlatego, że byłam głodna, chciała, czy lubiłam. Nie. Dlatego, że paraliżował mnie okropny podskórny strach, iż kiedyś ktoś zabierze mnie rodzicom i zamknie w szpitalu. Może nawet na dłużej niż pół roku.

      To nie był jednak jedyny świetny lekarz jakiego spotkałam na swojej drodze. Bo mimo, iż znacznie przybrałam na wadze, zawsze, w każdej chwili swojego życia byłam chuda. Najpierw byłam po prostu wychudzonym dzieckiem, potem kościstą nastolatką, wreszcie jestem taką samą kobietą, za chudą na standardy tego świata.

      I jak się okazało po dwunastu latach dopiero, to nie jest moja wina. Nareszcie jakiś czas temu ktoś dał mi diagnozę wykluczającą cześć jedzenia z mojej codziennej diety. Akurat tego jedzenia którego nigdy specjalnie nie lubiłam, a do którego cały czas byłam zmuszana. Problem polegał na tym, że to wszystko przyszło o dwanaście lat za późno. Że pewne rzeczy są już nieodwracalne, że jednak ten uparty dzieciak miała rację i może gdyby jadł to co chciał, teraz mógłby jeść w miarę normalnie. Bo oto niemal rok temu znalazłam się w punkcie, w którym nareszcie kochając większość jedzenia, zostałam go pozbawiona. Chyba już w sumie na zawsze.

      I z jednej strony może i lepiej bo nie mam już kolosalnych skoków wagi raz w górę raz w dół, z powodu nieodpowiedniego przyswajania pokarmu. Przez kolosalnych rozumiem od kilograma do trzech. Bo kiedy ważysz czterdzieści cztery kilo, każdy kilogram się liczy, a kiedy ci go brak czujesz się jakbyś powoli znikała. Szczególnie, że inni ludzie specjalnie nie pomagają mówiąc ci cały czas, że jesteś zbyt chuda, że może przydałoby się trochę ciałka, że kobieta to musi mieć czym oddychać i na czym siedzieć. Przepraszam, że nie mam, nigdy nie miałam. Ale przez wiele tych słów naprawdę bywało, iż nie mogłam oddychać. I jakby jestem wstanie zrozumieć babcię, która z miłości pakuje mi kolejne rzeczy na talerz, mówiąc że powinnam przytyć, ale mówiłaby to nawet gdybym miała siedemdziesiąt kilo na liczniku. Nie do końca rozumiem za to wszystkich lekarzy, którzy widząc mnie, cały czas mówili mi, że coś jest nie tak. Mając ma myśli o oczywiście, iż to ja robię światu na złość i postanawiam się głodzić. Na moją odpowiedź, że jem przynajmniej sześć pełnych posiłków dziennie uśmiechali się kpiąco pod nosem. Parę razy udało mi się usłyszeć, że jak nie przytyję to umrę samotna, albo że niedobrze komuś jak na mnie patrzy. I nie wiem może was oświecę, może nie ale człowiek będący przez całe życie poza skalą naprawdę zdaje sobie sprawę z tego jak wygląda i ile waży. Nie trzeba go siłą wsadzać na wagę, która mnie osobiście kojarzy się z traumą na niemal każdej kontroli lekarskiej. Nie trzeba mu mówić, że jest za chudy. To nie pomaga, a raczej jeszcze bardziej wkurza, szczególnie jeśli ktoś przez wszystkie lata życia walczy o każdy kilogram.

      I nie czasami nie wystarczy po prostu jeść więcej, lub mniej. Te dwa słowa naprawdę nie są odpowiedzią na wszystkie choroby i zmagania jednego człowieka. A szczerze mówiąc za każdym razem, gdy je słyszę mam ochotę wbić rozmówcy widelec w oko i powiedzieć, że mniej więcej tak leczy się wadę wzroku.

     W tej chwili naprawdę chciałabym osiągnąć tę magiczną barierę pięćdziesięciu kilo, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że sukcesem jest utrzymanie obecnej wagi i nie pozwolenie jej na kolejny spadek, nie ważne czy to przez stres, czy cokolwiek innego. To jak codzienna walka o każdy kęs jedzenia, który przy restrykcyjnej diecie smakuje czasem jak karton, ale jesz bo gdzieś z tyłu głowy odrobinę boisz się kolejnego spojrzenia z zewnątrz. Osobiście nie pamiętam czasu, gdy nie miałam lekko wystających żeber, albo kości miednicy. Moje kości były ze mną zawsze, czasem bardziej czasem mniej widoczne. Nie zliczę momentów w których starałam się je ukryć, pod nieco zbyt dużym ubraniem, pod męską koszulką, luźnymi szortami. Tak czułam się zdecydowanie wygodniej, zdecydowanie bezpieczniej, tylko czasami jakiś wujek mylił mnie z moim młodszym bratem. Bo jasne przypominam raczej kościstego czternastolatka, aniżeli dorosłą kobietę, szczególnie w luźnych dżinsach. Ale czasem chyba wolałbym być tym właśnie czternastolatkiem, którego nikt nie ocenia. Który może być taki jaki jest i od którego nikt nie wymaga, że będzie miał na czym siedzieć i czym oddychać, jednocześnie odbierając mu ostatni swobodny oddech.

      I nie, nie piszę tego wszystkiego z żalu, mój żal skończył się dawno temu, a ja pogodziłam się z moim wyglądem i całkiem go lubię. Robię to raczej dla rozliczenia, bo mam taki moment, kiedy próbuje wszystkie te ubiegłe chwile pozbierać, dostrzec ich absurdalność i iść dalej. Chciałabym tylko dodać, że jest to dość gorzka refleksja. Bowiem niestety żyjemy w świecie utkanym z ludzkich kompleksów. Świcie, który z niewiadomych przyczyn oczekuje ideału. Świecie uszczypliwych komentarzy i małostkowych pytań, czasem zupełnie obcych, czasem bliskich nam osób, które gdzieś tam zagubiły swoją zdolność powszechnej akceptacji, a zamiast tego starają się wtłaczać wyimaginowane ideały. I to już nie ważne, czy jest to parę kilo w moją stronę, czy też w zupełne przeciwną, zazwyczaj zwyczajnie nie mieścisz się w ideale. Nie tylko piękna, które pal sześć, specjalnie mnie nie obchodziło, ale również w ideale zdrowia. Bo spotkałam zbyt wielu lekarzy, którzy bez wcześniejszego zbadania wkładali mnie w sztywne ramy przestarzałych wykresów, nie widząc nic więcej prócz hardej anorektyczki kłamiącej w żywe oczy, że je.

      Tak więc wzruszyłam się, gdy całkiem niedawno usłyszałam, iż jest mnie w sam raz. Że jeśli kiedyś będzie mnie więcej to będzie wspaniale, ale teraz też jest dobrze bo jestem. I po raz pierwszy od dawna poczułam, że jestem czymś więcej niż skórą i kośćmi, że może gdzieś tam jest jeszcze ciało, którego wielu nie dostrzegało, a które wreszcie poczuło się bezpiecznie.

      I chyba w tym wszystkim nie chodzi już wcale o złych lekarzy, ani o te wszystkie zdania zaostrzone jak igły, a raczej o odrobinę empatii. O której sporo z nas zapomina na co dzień, a która przecież pozwala widzieć w człowieku coś więcej niż mniejszy lub większy worek na kości. Gdyby jej było odrobinę więcej wielu z nas nie bałoby się wchodzić na wagę, nie mierzyłoby obsesyjnie talii i biustu, i nie musiałoby słuchać tak wielu słów zabarwionych na burgundowo.

Czytaj więcej »
on lipca 14, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Rzeczy ważne
Starsze posty

lipca 08, 2020

To ja

     

     Hej to znowu ja, marnotrawna autorka bloga, która wraca po paru miesiącach przerwy. I jasne mogłabym znowu przeprosić i powiedzieć: że studia, że sesja i generalnie, że postaram się teraz bardziej. Ale tego nie powiem, nie tym razem. Bo postanowiłam chyba powiedzieć prawdę, że czuję się wypalona.

      Jakby wiecie ten format działał całkiem nieźle, szczególnie na płaszczyźnie przyjaznej odskoczni od trudów codziennego życia. Na samym początku był miejscem, w którym mogłam wylać swoje żale, podzielić się zabawnymi historyjkami, czy opowiedzieć coś, co właśnie się przytrafiło. Potem pragnęłam dać z siebie coś więcej, podzielić się sobą i swoją miłością, być może zainspirować. I nie twierdzę, iż to wszystko się nie udawało, bo napisałam … felietonów i sądzę, że niektóre z ich są naprawdę niezłe. Problem w tym, że nie wszystkie i, że gdzieś po drodze odkryłam, co naprawdę sprawia mi przyjemność.

      Byłam już zabawna, byłam sarkastyczna czasami byłam nawet poważna. Teraz jednak chciałabym być po prostu ważna, nie w sensie sławy czy poklasku. Ale w tym sensie, by mówić o rzeczach nieco ważniejszych, takich które trochę dają nam do myślenia. Tak się składa, że ostatnio dość sporo myślę o różnych rzeczach i w tym myśleniu jest coraz mniej zabawy i sarkazmu, a coraz więcej wyważenia, i odrobiny gorzkiej refleksji. I oczywiście nie zarzucam jeszcze mojej kariery jako nocnego stand-upera, bo śmiech może być doskonałą metaforą, lecz pragnę też chyba czegoś więcej.

      Tak się akurat składa ze dawno temu chciałam opowiadać, ale zamiast to robić zajęłam się pisaniem anegdot. Jasne były zabawne, czasem nawet bardzo zabawne, czasami przekazywały coś więcej. Lecz po tych kilku tekstach, których być może nie pamiętacie, lub być może nie były tak śmieszne, ponieważ musiałam się bardziej do nich przygotować, odkryłam że nie chcę już opowiadać anegdot, a właśnie historie. Które częściej niż śmiech oferują odrobinę refleksji, i które gdzieś tam w sobie niosą odrobinę prawdy.

      Bo wiecie jest chyba tak, że bardzo długo szukałam. Tej cierpliwości, o którą najpierw mi gdzieś tam chodziło. I nie znalazłam jej ani w pełnych sarkazmu opowieściach, ani w bajkach o człowieku niezdarze, któremu co jakiś czas kromka chleba upada masłem na bruk. Chcę powiedzieć, że trochę się pozmieniało. Już całkiem dawno, bo niemal równo rok temu, ale bardzo długo nie umiałam sobie tego poukładać. Układam dopiero teraz, dochodząc do wniosku, iż każda układanka wymaga jednak zmian. Również ta.

      Jeśli zastanawia was to, co się zmieniło... Spokojnie. Wszystko w swoim czasie opowiem. Nie jest to najłatwiejsza historia, jest to raczej ten rodzaj historii, w której pewnego dnia okazuje się, że jednak nie jesteśmy ze stali, ale zamiast się z tym pogodzić uparcie brniemy do przodu, tonąc powoli we własnym wyparciu. I w pewnym momencie to wyparcie wyrzuca nas na brzeg i nie pozwala płynąć dalej, dopóki na nowo nie poskładamy się do kupy. Ja właśnie się staram. I chcę, żeby to miejsce było też częścią moich starań. Moją refleksją i moją transkrypcją z próby zadbania o siebie.

      Pewnie czasem sypnę jakimiś radami, może nawet napiszę zabawną opowiastkę, ale chcę to robić przez pryzmat czegoś większego, czego nie umiem w tej chwili nazwać, a co właśnie zaczynam. Bo widzicie to nie jest tak, że ja skończyłam już iść i teraz nauczę was chodzić. Nie. Ja sama dopiero zaczynam i zapraszam was do wspólnej wędrówki. A stare teksty? Cóż nigdy stąd nie znikną i mam nadzieję, że czasem tak jak ja będziecie do nich wracać. Ja jednak zacznę coś nowego, coś nieco bardziej subiektywnego (choć jasne było już czasem bardzo subiektywnie). Zacznę od tego, że chyba czas przestać się zasłaniać śmiesznym nickiem i czas powiedzieć:



Hej mam na imię Daria. Możesz znać mnie zaledwie od dzisiaj, lub też od dobrych paru lat. Nie ważne. Jestem tu by opowiadać historie. A ty? Dlaczego tu jesteś?
Czytaj więcej »
on lipca 08, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Rzeczy ważne
Starsze posty

kwietnia 28, 2020

Wszyscy jesteśmy odrobinę samotni

      Był taki film, w którym Joaquin Phoenix przez ponad dwie godziny, chodzi po mieście w różowej koszuli. Na nosie ma okulary, pod nosem nieco dziwacznego wąsa, a spogląda na wszystko przenikliwym spojrzeniem swoich niebieskich oczu. Przemierza kolejne ulice, w blasku wieczornych latarni i w blasku ciepłego światła. A wszystko co widzimy wydaje się piękne. Jednak pośród tych pastelowych kolorów, rozbłysków promieni słonecznych, plaż i cudzych miłosnych listów, dostrzegamy że Joaquin Phoenix jest odrobinę samotny.
      Z jednej strony: jak mógłby nie być, pisząc "kocham cię", za innych ludzi, samemu nie mając do kogo napisać? Z drugiej: jak mógłby, mając z oknem tak cudowny widok? Mniej więcej tym jest samotność w "Her" widokiem, na który patrzymy przez te dwie godziny. Widokiem, którego nie dostrzegamy na co dzień. 

      Jest zawsze tam, gdzie główny bohater spogląda, tym swoim tęsknym wzrokiem, pełnym melancholii. Nie istotne, czy jest wówczas radosny, czy smutny, jest sam, czy akurat ktoś prowadzi z nim konwersację. Na mgnienie chwili zapobiega jej Scarlett Johanson, swoim seksownym głosem. A jednak nawet podczas tych rozmów, między człowiekiem, a czymś więcej niż programem, nadal czujemy samotność. Jest jak drzazga, która wbiła się w ciało bohatera, dawno, dawno temu. I została przez niego wchłonięta. Phoenix może się uśmiechać, może się śmiać, a jednak kładąc się do łóżka wieczorem, z tym właśnie uśmiechem na twarzy, wciąż jest odrobinę samotny.
      I z jednej strony nie chcemy już patrzeć, bo jakoś tak podskórnie czujemy, w jaki sposób to wszystko się skończy. Mniej więcej tak samo jak się zaczęło. Widokiem na samotność.

      Tym samym, który widzimy codziennie, nie ważne czy jesteśmy w pracy, szkole, czy tramwaju. Nie ważne ilu otacza nas ludzi. Samotność jest z nami cały czas - a przynajmniej tego nauczył nas Scorsese.  Samotność składa się z okruchów, tak małych, że czasem ich nie dostrzegasz. Możesz być na tej głośnej imprezie u Gatsby'ego , możesz mieć teatr pełen widzów, czekających na twoją sztukę, albo akurat zabawiać się gdzieś z Margot Robbie, a jednak ona wciąż gdzieś tam będzie. Będzie naszym widokiem, na wszystko to co jest poza ludźmi. Czasami ten widok może być piękny, znacznie częściej jest smutny, a najczęściej jest porostu zwyczajny. Codzienny. Jak poranna kawa, jak płatki, które akurat zjadłeś na drugie śniadanie, jak kolorowe skarpetki wkładane na noc, by nie marzły ci stopy.
      Jest chyba tym wszystkim, co jest nam najbliższe, ukryte głęboko w sercach i myślach, a czego jednocześnie nam brak. Nie ważne czy jest obok czy nie. Możesz tak dobrze pamiętać te wakacje u babci, sześć lat temu, podczas których miałeś zdarte kolano, a jednak czujesz brak i samotność. Bo tego drzewa z którego spadłeś już nie ma, zostało inne. Całkiem podobne, ale jednak inne. O to drzewo nie opiera się już chuda trzynastolatka, a młoda kobieta mają czasem problem z tym, że coś się skończyło.

      Samotność jest więc tym wspomnieniem, którego nigdy nie zamierzałeś się pozbyć, bo jest zwyczajnie zbyt dobre. I w oparciu o nie uparcie filtrujesz wszystko, co teraz dostrzegasz. Dlatego rzeczywistość ma czasem sprane barwy, a teraźniejszość smakuje popiołem. Dlatego pod teraźniejszością kryje się samotność. Szczególnie teraz. Gdy nic nie jest tak dobre, jak było kiedyś. Wszystkie wiadomości podszyte są nutą niepokoju, cztery ściany zaczynają przypominać więzienie, a rozmowy na dłuższą metę możemy prowadzić tak, jak Joaquin Phoenix.
      Na dobrą sprawę nie ważne jak bardzo seksowny głoś ma Scarlett Johanson po drugiej stronie. I tak jesteśmy odrobinę samotni.
Czytaj więcej »
on kwietnia 28, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Rzeczy ważne
Starsze posty

marca 28, 2020

Małżenstwo w czasach zarazy

      Dawno dawno temu był taki czas, że denerwowała mnie środa. Nie jakoś szczególnie ale jednak. Była to środa co dwa tygodnie o godzinie 21:00 i wiązała się bezpośrednio z pewnym sportowym przedsięwzięciem. Teraz przyznam, że brakuje mi nawet tej środy.
      Jako żona byłam czasem nieznośna w tym naszym wspólnym mieszkaniu. Bywałam zła na naczynia w zlewie, na zakurzoną podłogę, albo na ciuchy które wisiały na krzesłach. Nigdy jednak nie chciałam złościć się na głos, a jeśli czasem się nie udawało to przepraszam. Bo brakuje mi teraz wszystkiego. Nie tylko wspólnego zasypiania się i budzenia, całusów przed wyjściem, seansów z laptopem na kolanach, herbaty i jajecznicy z samego rana. Brak mi nawet tych ciuchów na krzesłach. Twoich ciuchów skarbie. Bo moje przestały mi już wystarczać.
      Chciałabym powiedzieć, że tęsknię za twoim śmiechem, za tym jak mnie chwytałeś za rękę, gdy szliśmy gdzieś razem, za tymi momentami, kiedy ja już nie spałam i mogłam patrzeć do woli jak ty śpisz obok w najlepsze. I tęsknię za wieloma innymi rzeczami których nie widać, dopóki nie odczuwasz braku. Ale jest jak jest. To znaczy musimy dać radę.
 - Kto jak nie my? - powiedziałeś mi parę dni temu, gdy znów miałam ochotę rozpłakać się na wideo czacie. I nie płaczę na co dzień chyba tylko dlatego, że obiecałam ci, że będę dzielna. I żebyś ty był dzielny, byś nie musiał się o mnie martwić. Bo powinnam dać sobie radę, tak samo jak wiele osób daje sobie teraz radę, mimo że są nieco dalej niż my.
      Cieszę się, że przynajmniej jesteś blisko. Że jesteś bezpieczny, dobrze się czujesz i jesteś silny. Jestem dumna. Chyba rzadko byłam tak dumna jak teraz, bo znosisz to wszystko z niezwykłym spokojem. 

      Poza cofnięciem się w czasie, chciałabym spędzać go z tobą na więcej sposobów. Zaplanujmy kilka wymarzonych wyjazdów, pograjmy w coś razem, może uda nam się wymyślić jakąś historię, a później przelać na papier. Mam ochotę na jakiś projekt, coś co w przyszłości będzie nasze wspólne i dzięki czemu ten czas nie będzie się tak wlekł w nieskończoność. A kiedy wreszcie to wszystko się skończy, wyskoczymy gdzieś razem, żeby poczuć się znów jak stare dobre małżeństwo. 

Ps. Obiecuję pójdę z tobą na mecz ;)
Czytaj więcej »
on marca 28, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Dziennik wariata
Starsze posty

marca 27, 2020

W poszukiwaniu autentyczności



Czy szczególne okoliczności mogą usprawiedliwić
postępowanie sprzeczne z podstawowymi zasadami etyki?

       Nie wiem. Bo chyba nikt nie wie. I w pewnym sensie tak właśnie można by zakończyć próbę zmierzenia się z pytaniem tak trudnym, jak to powyższe. Z pytaniem wywołującym dyskusję, w której zawsze znajdzie się ktoś, kto wyjdzie z niej niezadowolony, trzaskając drzwiami.
        Z pytaniem, którego sens ulatuje gdzieś w eter, zaraz po tym jak zdamy sobie sprawę z tego, że starogrecka etyka – traktat o obyczajach Arystotelesa, oscyluje gdzieś całkiem niedaleko platońskiego ideału, który gonił za doskonałością. Etyka wygląda czasem jak ułożona arystokratka, jak wysoka panna pewna swojej moralności, będąca punktem odniesienia dla nas wszystkich, co do tego jak żyć, by żyć właściwie. I oczywiście bez etyki świat spłonąłby gdzieś między upadkiem Rzymu, a Rewolucją Francuską, i pogrążywszy się w chaosie, i rozpuście prawdopodobnie nigdy by się nie odbudował. Bo każdy wielki bohater nosi w sobie prawość, żołnierz odwagę, a przywódca ład i porządek, a etyka snuje się za tym wszystkim jak cień całej ludzkości, automatycznie przyrównywana i utożsamiana przez nas z dobrem. Jedynym co odróżnia etykę Kaliguli, Czyngis-chana  i Hitlera są czasy, jedynym co czasem ją usprawiedliwia są okoliczności.
       I to pytanie o okoliczności wydaje się szczególnie śliskie, niemal tak samo nieoczywiste jak to o koniec wszechświata. A odpowiedź na nie skrywana jest gdzieś między kolejnymi, jednostkowymi przypadkami, które moglibyśmy analizować wedle jedynie naszej własnej etyki, która nie oszukujmy się, nie jest z kryształu, czy szkła. Nie ma jednej odpowiedzi. Nie jest ona czarna, lub biała. Nigdy nie brzmiała: „Tak”, lub „Nie”. Odpowiedzią jesteśmy my sami.
      Bo to człowiek właśnie w swym największym dziwactwie, z jednej strony uporczywie trzymając się prześcieradła w które owinięty był mały Jezus, z drugiej zafascynowany jest wszystkim tym co na tym prześcieradle zostawiło swoje czarne ślady. Co zdaje się być trochę bliżej nas, a jednocześnie nie chcielibyśmy mieć z tym czymś, absolutnie nic wspólnego. I kiedy ta górnolotna, głoszona z ambon etyka mówi nam jak mamy żyć, my coraz częściej odwracamy się ku czemuś innemu. Ku autentyczności.
       I może właśnie szukając autentyczności zaczniemy czytać „Lolitę”. I podczas czytania będziemy jednocześnie nienawidzić i kochać. Nienawidzić będziemy głównego bohatera za jego, z pewności chorą, miłość do dwunastolatki. Kochać będziemy to uczucie, na wskroś autentyczne, jednocześnie podszyte czymś moralnie złym. Nawet gdybyśmy chcieli przestać nie możemy, bo w pewien sposób rozumiemy to, co się dzieje na kolejnych kartkach książki. Zaczynamy więc usprawiedliwiać. Okolicznościami.
       Okoliczności będą zatem jak karta „Reverse” w UNO. Obraca te wszystkie niewygodne pytania: o dobro, zło, moralność, zasady i granice, przeciwko twojemu wrogowi, w tym wypadku etyce. W zależności od tego z czym się spotkamy, i którą z tych historii, podobnych do „Lolity” zrozumiemy, będziemy używać tej karty, tak by samemu pozostać bezpiecznym. Obiektywność umiera. Źle. Umarła już na początku tego pytania. Zamiast niej pojawia się zrozumienie.

       To samo zrozumienie o którym pisze Gruziński w „Innym świecie”. Zrozumienie którego przyjaciel bohatera szuka u niego, gdy opowiada mu o wydarzeniach, mających miejsce podczas wojny. Wojny, którą oboje przeżyli, oboje pamiętają i której realia rozumieją. A przynajmniej taką nadzieję miał opowiadający. Historia w której antagonistą okazuje się być ten właśnie przyjaciel, nie czterech Niemców, zapewne niewinnych, skazanych za tę niewinność na śmierć, nie wprawia nas wcale w tak wielkie zdumienie. O dziwo. Ale przecież takie były czasy. Takie były okoliczności. Powinieneś rozumieć, nie tylko ty bohaterze, ale również ty, czytelniku, że w tamtych czasach trzeba było wybierać. Między śmiercią jednego człowieka, a śmiercią czwórki Niemców. Tych samych, którzy mordowali tysiące. A może właśnie nie do końca.
       Bo niezależnie od tego jak wyglądają okoliczności i jak prezentuje się świat, tylko od nas, jako od ludzi, zależeć będzie czy odnajdziemy w sobie zrozumienie. Czy postanowimy uniewinnić naszego rozmówcę i dać mu rozgrzeszenie, czy tak jak główny bohater, wstaniemy z łóżka, nie patrząc mu w oczy i podejdziemy do okna. Odwróceni plecami do pokoju będziemy czekać, aż wyjdzie z naszego życia.

       Takich historii jest więcej. Znacznie więcej. Pisane przez życie w różnych czasach, fascynują nas tym bardziej, jeśli zostaną przeniesione na karty książki, lub srebrny ekran kina. Zazwyczaj wywołują szok, czasem zniesmaczenie, ale raz na jakiś czas bywa że zaczynamy współczuć. Szczególnie jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że coś wydarzyło się naprawę.
       13 października 1972 roku. Samolot Fairchild FH-227, należący do Urugwajskich Sił Powietrznych i przenoszący na swym pokładzie drużynę rugbystów, wraz z członkami ich rodzin rozbił się w Andach. Pasażerowie, którzy nie zginęli bezpośrednio wskutek zderzenia z górą, zmuszeni byli przeżyć 72 dni w bardzo trudnych warunkach – na wysokości ponad 3600 metrów nad poziomem morza, w niskiej temperaturze i bez żywności. Ta opowieść wydaje się znajoma. Na tyle znajoma, że większość z nas przypomina sobie film Franka Marshalla z Ethanem Hawkiem w roli głównej. Choć może to nie do końca on był głównym bohaterem, w historii o garstce ludzi mierzącej się z pytaniem: czy jedząc drugiego człowieka, nadal pozostaną ludźmi? Wolisz zginąć, czy zjeść swojego znajomego, którego szczerze mówiąc nie darzyłeś jakąś szczególną sympatią. Czasem cię wkurzał, czasem bywał upierdliwy i trochę szkoda, że zginął, ale... Ale masz wybór. Zjeść go, lub zginąć samemu, śmiercią niewątpliwie gorszą i dłuższą niż ta gwałtowna, którą on wygrał na loterii.
Czy katastrofa lotnicza jest wystarczającym powodem by usprawiedliwić kanibalizm? Nie wiesz. A jednak rozumiesz tę chęć czysto biologicznego przetrwania, która spycha moralność gdzieś na sam skraj świadomości i jednocześnie pozwala utrzymać człowieka przy życiu. Również temu czysto biologicznemu. Życiu, którego na co dzień, będąc cywilizowanymi ludźmi wstydzimy się ponad miarę, i którego wstydliwe aspekty zdegradowaliśmy do sfery tabu. A mimo to rozumiemy i współczujemy komuś, kto żeby przetrwać jako człowiek, na krótko musiał stać się zwierzęciem.

       I może ten świat zwariował, ale ciężko jest ukryć fakt, że ''kręcą'' nas takie historie. Niemal tak mroczne jak opowieści o duchach snute podczas obozowego ogniska, jednakże dużo bliższe prawdy, nawet jeśli zostały zmyślone. Mniej więcej taki właśnie jest „Joker” Todda Phillipsa.
       Nie jest jedynie psychopatą, mordującym przypadkowo napotkane na ulicy osoby, ściganym przez faceta w czarnym trykocie i ostatecznie przegranym w swej makabrycznej wojnie. Phillips opowiada nam historię mężczyzny pokonanego przez własną chorobę, wykluczonego i samotnego. Bez przeszłości i bez przyszłości. Mężczyzny, który zwariował niejako przez społeczeństwo, który zabija nieprzypadkowe osoby w metrze i który będąc ściganym przez własne szaleństwo, stał się gdzieś tam po drodze symbolem. Bohaterem. Nie dla bogatych i potężnych, ale właśnie dla tych, którzy nie mają nic, prócz woli przetrwania. Joker Phillipsa ma imię – Artur. I po raz pierwszy w tej opowieści jest człowiekiem, a nie potworem. Oprawcą jest Gotham, ciasne i nienawistne miasto, w którym nie ma miejsca na słabeuszy. Miasto osacza, przytłacza i przeraża głównego bohatera, z wolna potęgując jego chorobę. Chorobę istniejącą naprawdę, która więzi ludziom śmiech w gardłach i nie pozwala przestać chichotać, nawet gdy w oczach pojawiają się łzy.
       Raz za razem, podczas seansu Artur pyta: co się stało z tym światem? Gdzie podziała się empatia i dlaczego dobro jest jedynie walutą w transakcji o fotel burmistrza? Pyta o to wszystko jeszcze zanim przywdzieje swój czerwony garnitur i zbyt duże buty. Nim na jego twarzy pojawi się sztuczny, wymalowany czerwoną farbą uśmiech. Problem polega na tym, że ludzie zaczynają słuchać dopiero w momencie, gdy posyła on kulkę jednemu z najbardziej wpływowych ludzi Gotham. Na żywo i na antenie telewizyjnego show. To właśnie wtedy czujemy żal. Nie dla ofiary, a dla mordercy. Samozwańczego mściciela. W świecie, w którym etyka jest tylko papierowa i od dawna zadrukowana dolarem.

      Odpowiadając na pytanie: czy okoliczności mogą usprawiedliwiać to, czego zazwyczaj nie da się usprawiedliwić? Nie wiem. Wiem natomiast, że to nie one są kluczowe w tym wszystkim. Zagadnienia dotyczące etyki nie zostały rozwiązane ani przez filozofię, ani przez religię i praktycznie codziennie staramy się usprawiedliwiać nasze lepsze, lub gorsze wybory. To, czy ktoś zastanie przez nas rozgrzeszony, zależy jedynie od naszej indywidualnej wrażliwości i zrozumienia. Jednak współcześnie coraz częściej zdarza nam się brodzić w historiach wykraczających poza to, co zazwyczaj wypada. Szukamy prawdziwej miłości, w opowieści o skrajnej fascynacji nieletnimi dziewczynkami. Szukamy wydarzeń, które wywołają w nas jakiekolwiek emocje, podczas gdy reszta świata zaczyna przypominać miałką papkę. Wreszcie, szukamy ludzi, z krwi i kości, którzy czują coś więcej niż tylko zadowolenie na myśl o kupnie kolejnej pary butów. W poszukiwaniu autentyczności z wolna zapuszczamy się coraz bardziej w stronę tej cienkiej granicy, między tym co etyczne, lub nie. I być może za jakiś czas okoliczności będą tylko pretekstem, do tego by poczuć coś więcej niż z pozoru oferuje nam życie. Możliwe, że w swej pogoni za prawdą, pewnego dnia to my będziemy potrzebować rozgrzeszenia. Ale czy wtedy pomogą nam okoliczności? 

PS: I dlaczego takie pytania stawiane są licealistom?
Czytaj więcej »
on marca 27, 2020 0
Podziel się!
Etykiety:
Rzeczy ważne
Starsze posty
Starsze posty Strona główna
Subskrybuj: Komentarze (Atom)

Polecany post

Joker którego mi żal

Popularne posty

  • Permanentne znudzenie światem, werterowski Weltschmerz i dekadencka depresja. Co ja tu skrobię?
    Kojarzycie taki moment w życiu, kiedy najzwyczajniej w świecie nic wam się nie chce, wszystko wydaje się szare i nudne, a wy macie co naj...
  • Świąteczny student
                Czas na jedną z tych śmieszniejszych opowieści.       Czwartek. 9.00 rano. Zajęcia: Muzeum Postnaturalne. I ja. W piżamie, z m...
  • Powód 10
    Dla mojego męża bez obrączki, Któremu dedykuję nie tylko ten felieton, ale i cały cykl. Dziękuję, że codziennie otrzymuję od ciebie to wsz...

Archive

Szukaj na tym blogu

Łączna liczba wyświetleń

Etykiety

10 powodów co ja czytam Człowiek-Świat Dziennik wariata Magiczne słowa matura 2.18 Prywatne kręgi piekła Rzeczy ważne Srebrny Ekran tryptyk Warsztaty

Zgłoś nadużycie

Tags

10 powodów co ja czytam Człowiek-Świat Dziennik wariata Magiczne słowa matura 2.18 Prywatne kręgi piekła Rzeczy ważne Srebrny Ekran tryptyk Warsztaty
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Ⓒ 2018 Cierpliwość ze stali. Design created with by: Brand & Blogger. All rights reserved.